Steven Wilson – To The Bone

★★★★★★★★☆☆

1. To the Bone 2. Nowhere Now 3. Pariah  4. The Same Asylum as Before 5. Refuge 6. Permanating 7. Blank Tapes 8. People Who Eat Darkness 9. Song of I 10. Detonation 11. Song of Unborn SKŁAD: Steven Wilson – wokale, gitary (wszystkie oprócz 9), gitara basowa (1-3, 5, 8, 11), klawisze; Ninet Tayeb – wokale (3, 7, 8), wokale uzupełniające (1, 4, 6) David Kollar – gitarys ( 9, 10); Paul Stacey – solo gitarowe (5); Nick Beggs – gitara basowa (6); Robin Mullarkey – gitara basowa (4, 10); Adam Holzman – fortepian (wszystkie oprócz 8), klarnet (1), organy (1, 2, 5, 6), Solina strings ( 5, 10) ; Craig Blundell – perkusja (3, 8, 9, 11); Jeremy Stacey – perkusja (1, 2, 4-6, 10); Pete Eckford – perkusjonalia (1, 2, 6, 8, 10); Mark Feltham – harmonijka ustna (1, 5); Sophie Hunger – wokale (9); Jasmine Walkes – recytacja (1); David Kilminster – wokale uzupełniające (1, 2, 4); Dave Stewart – skrzypce (2, 4, 9, 10); The London Session Orchestra – sekcja skrzypiec ( 4, 9, 10); Paul Draper – sekwencer (1); Andy Partridge – słowa (1) PRODUKCJA: Steven Wilson, Paul Stacey WYDANIE: Caroline International – 18 sierpnia 2017 

Płyta niewątpliwie wyczekiwana. Płyta, która wzburzała kontrowersje na długo przed jej wydaniem. Za pomocą singli, które predysponowały do miana popowej papki. Ja tam Wilsonowi do końca w to nie wierzyłem, bo akurat na promocję zawsze wybierał kompozycje dość nieordynarne, że tak się wypowiem, umniejszając faktowi, że single mnie nie zbulwersowały, a wręcz przeciwnie. Mocno zaintrygowały, chociaż w nagły zwrot akcji też nie uwierzyłem. Jak się też okazuje, nie minąłem się daleko z prawdą. „To The Bone” to kolejna bardzo „wilsonowa” płyta, nie wprowadzająca raczej żadnych prawdziwych rewolucji, na które się również zapowiadało po jego własnych słowach: Mam jednak tę niewątpliwą tendencję do ciągłych zmian z płyty na płytę, dlatego ciężko stwierdzić, jak będzie wyglądało moje nowe nagranie, czy będzie bardziej eksperymentalne, czy też może sięgnę po konwencje popu… Kto wie?! Myślę, że jestem na odpowiedniej trajektorii zmian. Faktycznie – najnowsza płyta wnosi w wielu sferach niewątpliwie popowy wymiar sztuki, ale niekoniecznie jest tu mowa o popie spalanym w żarze kokieterii mas, ale o muzyce popowej z lat 80. pokroju Kate Bush, Petera Gabriela, Tak Talk, czy Tears For Fears. Już tytułowa kompozycja ukazuje, że płyta nie będzie odbiciem muzyki popularnej dzisiejszych standardów. Mamy tu rockowo-szorstkie granie, którego po single’ach raczej nikt się nie spodziewał. Podobnie jest w People Who Eats Darkness, który wpasowałby się zapewne również w kanon Jacka White’a pod względem mieszanki przebojowości i zadziornego rocka. Nowhere Now przypomina z kolei akustyczne granie skupione na melodycznej konsekwencji, która też nakierowuje na twórczość samego Petera Gabriela. Przy okazji tego nazwiska proszę przypomnieć sobie z jakiego zespołu się wywodzi, a twórczość i rozwój kariery Stevena Wilsona od razu przestaje się wydawać taka nadzwyczajna.

Podobnie ma się to w przypadku rushowej formuly The Same Asylum As Before. Twarde riffowanie z mocnym fundamentem basu i charakterystyczną melodią. Zbyt wysoka tonacja niektórych wokali Wilsona może zdziwi swoją kastracyjną naturą falsetto, ale dalej jest już tylko lepiej. Problem tkwi jednak w niezwykłym rozciągnięciu tego utworu, który, mimo że teoretycznie pod względem aranżacji brzmi świetnie, to jednak w niektórych momentach wydaje się być zbytecznie rozciągnięty. I nawet jeśli to wszystko wychodzi z siebie przejrzyście w rockowej konwencji, rozsadzającej energii i scaleniu w jazzowej manierze gitary, to jednak jak dla wielu będzie to obraz zbytnio przerysowany. Podobnie tyczy się to mocno onirycznego Refuge. Bardzo zdystansowana ballada, która rozwija się w bardzo wolnym tempie. Na tak skondensowanej płycie, tak manieryczne wyrafinowanie malowania dźwięku wielu może rozkojarzyć, a eteryczne aranżacje rozrysowane na bogatej przestrzeni i plastycznej elektronice mogą znużyć. Detonating wypada na tym tle o niebo lepiej, mimo że fragmentaryzm takich utworów na tle pozostałych niekiedy razi. W tym utworze rozmywa go jednak pojawiająca się motoryczna ściana dźwięku King Crimson i świetne partie solo. Sam utwór jest również naturalniej zaaranżowany.

Popowy wymiar oczywiście najbardziej widoczny jest w upbeatowym Permanenting wzywającym duchy Electric Light Orchestra. W zasadzie to ciężko było mi się do niego psychicznie przekonać, ale ostatecznie to niby dlaczego? Tylko dlatego, że nie pasuje on schematycznie czy też wizualnie do człowieka, który ją stworzył? Gdyby pop stał właśnie takimi utworami, byłbym wniebowzięty. Nie ma tutaj leserstwa, pokazu czy parcia na szkło. Jest czysta radość i piękno tworzenia muzyki, którą kiedyś reprezentował pop w latach 80. Przecież o to chodzi Wilsonowi, żeby nie patrzeć na muzykę poprzez pryzmat formacji, zespołu, artysty, tylko poprzez walory estetyczne. Brać każdy twór jak coś, co tworzy własną historię, i nie wiązać tego z niczym innym. Podobne konotacje z muzyką popularną ma kolejny singiel Pariah, zagrany w duecie z Ninet Tayeb, przypominający również wcześniejszy dorobek w postaci kompozycji Routine. Piękna atmosfera rozpływających się klawiszy oraz harmonii ściągniętej do emocjonalnej próżni wzrusza. Utwór o takiej malkontenckiej treści przynajmniej Polakom musi się spodobać, chociaż, jeśli brać pod uwagę liryki całej płyty, to raczej pod tym względem raczej nie ma co szukać u większości poklasku.

Co ważne, Wilson nie zapomina o swojej przeszłości. Stara się ją wdrożyć w nowe wcielenie. Ciekawie na tym tle wypada obudowany na „arytmii” Song Of I brodzący w gatunku dark synth z genialnym elementem przeszywającej partii skrzypiec dodającym kompozycji niesamowitej dramaturgii. Wprowadza niemalże triphopowy nastrój hipnozy, czego nie można też odmówić Song Of Unborn z elementami subtelnego mistycznego chóru. „To The Bone” to płyta bardzo ekshibicjonistyczna. Wilson odkrywa się we wszystkich swoich sferach. Może nie pod względem intymności, ale skrajnych wykończeniach swoich idei. Część popowa, rockowa, ta zachodząca o elementy niemalże metalu czy też partie folkowe oraz ballady. „To The Bone” to płyta skrajności. Przesycona esencją Wilsona do samego szpiku jego osoby. Wydaje się konsolidować jego całą ścieżkę kariery. Od partii spokojnych do partii monumentalnych. Od partii surowych do bardziej sterylnych. Od partii organicznych do tych zachowanych w krnąbrnej elektronice. Od rockowych rozrywaczy do melancholijnych pejzaży w duecie z żeńskimi wokalami. Jest naprawdę wszystko! Czy ktoś naprawdę zarzuca, że album nie jest wystraczająco progresywny? Pytanie tylko, czy każdemu takie muzyczne zróżnicowanie przypadnie do gustu? Czy progresywny pop ma rację bytu, czy to już oksymoron? Możesz ten album kochać albo nienawidzić, ale proszę postaraj się oprzeć swoją opinię o to, co to wydawnictwo miało reprezentować, a nie to, czego po nim oczekiwałeś. Wychodząc z tego założenia, świat na „To The Bone” jest naprawdę o wiele przystępniejszy.