Mimo że debiut The Last Shadow Puppets wysławił formację na szczyty przebojów na Wyspach to na nową płytę kazali na siebie czekać aż 8 lat! Czy spełnili nasze oczekiwania? No właśnie, czy my właściwie liczyliśmy na ich powrót? Dziś Arctic Monkeys pod opieką Josha Homme’a sami wyrośli na gwiazdy, a Miles Kane zdążył już opuścić The Rascals i rozpocząć solową karierę. Nic dziwnego, że nie znaleźli czasu na powrót swojego wspólnego „dziecka” będąc zajętymi tworzeniem najpopularniejszych formacji muzyki indie rockowej na świecie. Konfrontacja jednak nastąpiła, a nowe wydawnictwo z pewnością poruszy wielu fanów „barokowego popu”. Nie bez powodu dali ich muzyce właśnie ten przydomek. Choćby nie wiadomo jak ich można by scharakteryzować to właśnie te dwa słowa oddają ich muzykę najlepiej. Oprócz niezwykle melodycznych linii projekt intryguje intrygującą ornamentyką orkiestracji, które nie mają tu w sobie przepychu majestatu, delikatnie wzbogacając brzmieniowe bogactwo projektu. Gitarowe zgrzyty, piekielnie dobre riffy, a wszystko w eleganckiej obwolucie smyczków i smukłych chórków. Harmonie, które tworzą oraz oryginalne i nieszablonowe motywy doskonale odzwierciedlają barokową formę, budząc spore nadzieje na rozwój ambitnych rejonów popu. Oczywiście spora w tym domieszka brytyjskiej charakterności i oazy dżentelmeństwa. Co najważniejsze, nowa płyta po tak ogromnej przerwie w projekcie jest jeszcze lepsza. Dużo bogatsza w znacznie oryginalniejsze zwroty akcji jak pustynne brzmienie w Dracula Teeth oraz Sweet Dreams NT; skrojone na lata 70. The Element Surprise oraz Used To Be My Girl, który kłania się również zmarłemu Davidowi Bowie; zadziorne i przebojowe Bad Habits; zachłyśnięty brytyjską duszą The Dream Synopsis etc. Pierwsze wydawnictwo będące debiutem takiego odbioru z pewnością u mnie nie wzbudziła a sam zespół mimo całego szumu wyjątkowo szybko odłożyłem na półkę. Następcy tak szybko się nie pozbędę. Metamorfoza i specyficzna dojrzałość jaką osiągnęli słania się w samych aranżacjach, które nawet mimo prostoty ukrywają w sobie wiele zaskakujących smaczków. Być może sęk tkwi w samej orkiestrze, która na debiucie była mocno wyegzaltowana. Na „Everything You’ve Come to Expect” elementy te są bardziej „kompatybilne” z klasycznym instrumentarium rocka wzbudzając uczucie naturalności. Dodają bowiem muzyce odpowiedniej atmosfery, bez wyburzenia muzyki na zbytnio klasyczne rejony rozwijające konwencję na niepotrzebne konwenanse z klasyką. Album niesamowicie łatwo zapada w pamięci. Ponadto, muzyka stała się bardziej eklektyczna ze względu na bardziej usystematyzowane brzmienie. Gęste instrumentarium zastąpione zostało sporym strumieniem przestrzeni, na której nic na siebie niepotrzebnie nie nachodzi. Owszem, słuchając tej płyty ma się wrażenie, że wszystko to już „było” z racji oczywistych tropów twórczości Alexa Turnera i Miles Kane’a, ale nawet mimo to, materiał wydaje się nie tyle unikatowym co świeżym. Do tej płyty podszedłem bez żadnych oczekiwań i okazało się to kluczem to zwielokrotnionego wynagrodzenia. Piękny album!