Oj ostrzyłem sobie ząbki na tę edycję! I to nawet bardzo! Już na zakończenie poprzedniej edycji mówiono całkiem sporo, także wśród zebranej publiczności, czym by tu zaskoczyć i zarazem odpowiednio uhonorować jeden z najstarszych bluesowych festiwali w Polsce. Kiedy tylko ogłoszono, że gwiazdą tej edycji będzie Walter Trout, ja już cieszyłem się z przyznanej akredytacji.
2019 rok tak złożył się, że stał się rokiem jubileuszy i rocznic, 30 lat od upadku komunizmu, 30 lat toruńskiego festiwalu, 50 lat od słynnego festiwalu Woodstock. W związku z tym gospodarz festiwalu, jakim jest niezawodna Tortilla, przygotowała niespodziewany koncertowy set z mnóstwem gości specjalnych, a sam klub przygotował pamiątkową publikację oraz wystawę dotychczasowych plakatów reklamujących festiwal.
Zanim jednak to nastąpiło, w piątek 22 listopada festiwal otworzyła trójmiejska formacja Cotton Wing, którą pierwszy raz widziałem w 2015 r. na 25. edycji toruńskiego meetingu. Taką tradycją od kilku edycji jest rozpoczęcie festiwalu na małej scenie klubu, która zapewnia swoistą bliskość między twórcą a słuchaczem, a zarazem poczucie, że muzyka Cię dotyka. Wrażenia po tym blisko 60 minutowym secie – zespół nabrał pewności, dojrzałości i swoją grą bawi nie tylko publiczność. Reasumując, bardzo konkretne otwarcie. Koncerty na dużej scenie otworzył bydgoski Doktor Blues. Jacek Herzberg, będący założycielem i kierownikiem artystycznym tego przedsięwzięcia, znany jest fanom bluesa z formacji Green Grass i spełnia się obecnie, grając muzykę, która go fascynuje, czyli blues akustyczny. Nawiązanie do tej klasycznej formy bluesa, głównie poprzez instrumentarium (gitara akustyczna, dobro, kontrabas, cajon, skrzypce), uzupełniane jest pokrewnymi gatunkami, jakimi są bluegrass, folk, jazz tradycyjny. Osobiście występ pozostawił mnie w sporym niedosycie. Z jednej strony uwielbiam granie akustyczne, aranże wzbogacone o skrzypce czy kontrabas wprowadzały w osłupienie, z drugiej strony ilość przytaczanych historii i opowieści przez wokalistę niepotrzebnie występ przeciągało i rozbijało.
Noah Wotherspoon ze swoim bandem dołożył do przysłowiowego pieca. Ależ oni mają w sobie mocy i energii. Chociaż Noah z wyglądu jest niepozornym typem potrafi swoją grą oczarować nie jedną fankę bluesa, a fanom oddać to, czego pragną – potu, krwi i łez – i to wszystko spod czerwonego Fendera. Ponad godzinka mieszanki energetycznego bluesa podszytego rockiem utwierdza w słuszności przyznanej już w 2015 r. nagrodzie w konkursie International Blues Challenge. Śmiało stwierdzam, że to był jeden z lepszych koncertów tej edycji festiwalu, a dla mnie fantastyczne muzyczne odkrycie. Muzycy jeszcze długo po występie byli oklaskiwani przez toruńską publikę.
Na koncert, na który czekałem po ogłoszeniu pełnego line up’u, to oprócz wspomnianego już Waltera Trouta występ Martyny Jakubowicz. Byłem tym faktem bardzo podekscytowany z drugiej troszkę też obawiałem się, że razem z pozostałą publicznością odsłucham dylanowskie piosenki oraz ballady zaserwowane w spokojnych i stonowanych aranżach. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i mogliśmy usłyszeć i mocno brzmiące Albo cacy albo lili a także sztandarowy hit Martyny W domach z betonu nie ma wolnej miłości. Nie mogło też zabraknąć wspomnianych utworów Dylana w polskim przekładzie – Wokół strażniczych wież czy Pukam do nieba bram. Koncert przy pełnej publiczności, z którą królowa polskiego bluesa miała świetny kontakt, jest spełnieniem marzeń każdego muzyka, który gra na deskach Od Nowy. Każdy utwór długo oklaskiwany, wyczekiwany bis to wszystko, czego można było zamarzyć tego wieczoru. Oczywiście nie można w tym miejscu pominąć genialnego basisty Mietka Jureckiego, który szalał na basie i miał niesamowity kontakt z publicznością, z którą chętnie wdawał się w rozmowę.
Na zakończenie pierwszego dnia festiwalu na dużej scenie wystąpiła Juwana Jenkins. Zaprezentowała się w iście amerykański sposób, niczym rasowa diwa muzycznych scen. Filadelfijska wokalistka przebierała się, wchodziła w dialog z publicznością, wykorzystywała rekwizyty, by wzmocnić swoje sceniczne show, ale te zabiegi to tylko dodatek do muzyki, którą zaserwowała. Obdarzona mocny głosem, idealnie wpasowywała się w miłe dla ucha aranżacje i liczne popisy harmonijkarza Charliego Slavika. Trzeba przyznać, że Juwana doskonale zarządzała na scenie młodą sekcją rytmiczną ze Słowacji i Czech. wskazując kiedy zagrać solo, podkręcić lub obniżyć tempo. Prasa zwykła pisać, że Juwana wraz z swoim zespołem zawsze dostarcza ognistych wrażeń muzycznych. Zapewniają oni wspaniałą rozrywkę zarówno, wykonując swoje własne energetyczne kompozycje, jak i te, znane z klasycznych wykonań legend bluesa – Freddiego Kinga, Earla Kinga, Etty James, Big Mamy Thornton, Bessie Smith, Howlin’ Wolfa i Muddy’ego Watersa, i faktycznie tego wszystkiego doświadczyła zebrana licznie publiczność w klubie Od Nowa. Myślę, że oprócz wrażeń stricte muzycznych i wizualnych każdy ze słuchaczy wyszedł z przekazem, na który sama Juwana położyła nacisk, że mówienie o podziałach w bluesie to bzdura, ponieważ Ain’t No Color But The Blues.
Koniec koncertu Juwany to nie koniec muzycznego życia w klubie, praktycznie wszyscy gremialnie udali się do baru i pod małą scenę klubu, by wraz z Mr. Big Jack rozpocząć wielogodzinne jam session. Pierwszy wieczór 30. Toruń Blues Meeting uważam, że spełnił oczekiwania wszystkich zebranych. Drugiego wieczoru punktualnie o godzinie 19.00 na małej scenie tuż przy barze i wśród już licznie zebranych fanów bluesa swój koncert dał podkarpacki Outsider Blues. To także bywalcy licznych polskich festiwali, nie tyko tego w Toruniu, czy w Przeworsku, gdzie jego gospodarzami. Autorski materiał w duchu chicagowskiego bluesa z odpowiednią energią wprowadził zebranych gości w klimat wielkiego święta bluesa. Nie zabrakło także muzycznego hołdu złożonego Tadeuszowi Nalepie (Czarno-czarny film). Jak zawsze eleganccy i szarmanccy muzycy na zakończenie swojego blisko godzinnego występu zaprezentowali niespodziewaną akustyczną wersję O, matko! z repertuaru Tomasza Organka, zbierając zasłużone brawa.
Po tym idealnym wprowadzeniu parę chwil po godzinie 20 na deskach dużej sceny zamontowała się Tortilla. I tak jak już wspomniałem wcześniej, w związku z jubileuszem festiwalu, ich koncert był niezwykle wyjątkowy. Zaproszeni goście, a była ich całkiem spora garstka zagrała przede wszystkim bluesowe standardy i utwory z własnych autorskich płyt. Gościnnie zaśpiewały byłe wokalistki zespołu Asia Fostiak, Marta Ciosek-Szewke (zabrakło Michaliny Zwierzychowskiej-Wydry, Doroty Bułakowskiej oraz Kasi Żuraw), były wokalista Paweł Szymański (zabrakło Mirka Zacharskiego), a także najmłodsza uczestniczka koncertu Mary Sokala. Pierwszy raz z zespołem także na festiwalu w Od Nowie zagrał na harmonijce jej wirtuoz Jacek Karpowicz, który kilka lat wcześniej (2016 r.) grał razem z legendą rodzimej sceny bluesowej Kasą Chorych. Obecną wokalistką zespołu jest Ewa Falkowska, która ma w sobie kawał charyzmy i to „coś”, dzięki czemu potrafi rozruszać publikę. Uważam, że gospodarze, po raz kolejny stanęli na wysokości zadania.
Jako pierwsi zagraniczni goście tego wieczoru pojawili się Włosi z Lovesick Duo + One. Duet tworzą Paolo Roberto Pianezza (wokal i gitara) oraz Francesca Alinovi (kontrabas i wokal). Natomiast tymże jednym z nazwy jest Andrzej Kownacki, ktory zasiadł na perkusji. Muzyka, którą zaserwowali toruńskiej publice to niesamowicie energetyczna mieszanka klasycznego rock & rolla i bluesa, country i americany. Zagrali zarówno amerykańskie standardy, jak i własne kompozycje z autorskimi, włoskimi tekstami (zagrali Non Faccio in Tempo Ad Allontanarmi Un Secondo Da Te), które sami określają jako „ironiczne, bluesowe i gawędziarskie”. Bawiłem się świetnie na ich koncercie i bez wątpienia był to także z jaśniejszych punktów koncertowych jubileuszowego festiwalu. Chyba warto w końcu w tym miejscu zaznaczyć, że atmosfera w klubie, którą tworzą nie tylko muzycy, ale i fani bluesa z każdego zakątka Polski, sprawia, że czuję się jak w domu.
Jako przedostatni na deskach Od Nowy wystąpiło trio Smooth Gentelmen. Niby nazwa nowa, nic nie mówiąca po pierwszym usłyszeniu, ale jeśli zagłębimy się w skład personalny tego trio to od razu czujemy się, że wiemy wszystko. A dzieje się tak ponieważ trzonem tego składu jest Bartłomiej Szopiński odpowiadający za wokal, fortepian i organy Hammonda i gitarzysta Maciej Sobczak, czyli stali bywalcy toruńskiego festiwalu, co prawda występujący w różnych konfiguracjach, czy razem, czy osobno. Nowy projekt Bartłomieja to sprawne połączenie soulu i bluesa z elementami jazzu i boogie, który charakterystyczny był dla jego macierzystego zespołu Boogie Boys. Doceniam kunszt obu muzyków i to, że tworzą sprawne kompozycje i aranżacje, a publiczność (przede wszystkim jej damska część) spogląda na nich maślanymi oczami, ale generalnie, to nie jest moja muzyka i od pewnego momentu wolałem postać w kolejce do baru.
Na zakończenie absolutny top bluesowego grania. Na jedynym koncercie w Polsce pojawił się Walter Trout ze swoim bandem. Mistrz gitary, który rozpoczynał jako sideman Deacona Jonesa, grał w zespołach Joe Texa i Johnnego Lee Hookera. W latach 80. grał w blues rockowym Canned Heat oraz z Johnem Mayallem i jego Bluesbreakers. Od 1989 r., czyli też od trzydziestu lat (– przypadek? – nie sadzę) prowadzi udanie karierę solową. Ostatnie lata dla fanów blisko siedemdziesięcioletniego Waltera, to ciągłe niepokoje o jego stan zdrowia. Wydaje się jednak, że po komplikacjach związanych z przeszczepem wątroby, wielkich śladów nie widać, a sam muzyk cieszy się nieskrywaną radością z powrotu do życia, jak to sam określił, dzieląc się historiami z własnego życia. Muzycznie majstersztyk dla wszystkich fanów gitary. Każdy utwór, bez względu na to, czy z szybkim rockowym feelingiem, czy wydłużona ballada, okraszona była pięknymi solówkami Waltera (min. Me, My Guitar and The Blues). Koncert bardzo energetyczny, wspaniała zabawa zarówno pod sceną, jak i na scenie. Walter zabrał także w podróż swojego syna Jona, który podobnie jak ojciec gra na gitarze. Wykonali wspólnie m.in. We’re All In This Together. Nawet pisząc te słowa, po prawie tygodniu od koncertu, nie za bardzo potrafię przełożyć występu ani emocji związanych z nim na słowa. Reasumując, było to idealne zakończenie jubileuszowego Toruń Blues Meeting.
No właśnie, kiedy piszę te słowa minął już tydzień od festiwalu, a mi w głowie ciągle brzmi muzyka i iście szampańska zabawa podczas sobotnio-niedzielnego jam session, które opuszczałem około 3 nad ranem. Czy można w takim przypadku dość obiektywnie podsumować to wydarzenie? Będzie zdecydowanie ciężko mi coś napisać, zatem wybaczcie subiektywność, ale uważam że Toruń Blues Meeting po raz kolejny nie zszedł poniżej pewnego, już wysokiego poziomu, a doboru zespołów i osób występujących w klubie Od Nowa nasycił wiecznie głodnych bluesa fanów z każdego zakątka Polski. Czy może być lepiej? Zawsze, ale z drugiej strony czy warto zmieniać coś, co idzie dobrze od tylu lat? Cała sztuka polega na tym, by nie było gorzej niż ostatnio, Maurycy i reszta osób zaangażowanych w ten festiwal jest tego gwarantem. Widzimy się w takim razie za rok!