Setlista:
What You Think You Know 2. Dreaming Again Part 2 (Wait For You) 3. Dreaming Again 5. Blind Will Lead The Blind 5. Listen Dear 6. This Is Not A Test 7. Won’t Leave Alone 8. Make It Happen 9. Different Ending 10. Warm 11. Mark My Words 12. Someone Else’s Hands 13. Tony Was An Ex-Con 14. All The Luck In The World / 15. Heroes or Ghosts 16. Addicted To Progress 17. Closer To You
The Coronas – zespół o którym słyszała garstka ludzi… w Polsce. Sam byłbym jednak w gronie tych nieszczęśliwców gdyby nie wyczulone ucho mojej ukochanej, od której otrzymałem bilet. Danny O’Reilly – wokalista formacji miał chyba jednak świadomość polskiej… nieświadomości, podkreślając i dziękując, że na koncert przyszło „tak wiele” osób. Nie spodziewali się nikogo – mawiał kilkakrotnie. Trudno jednak przełożyć liczby na rzeczywisty stosunek uczestnictwa Polaków w imprezie, ponieważ na pierwszy rzut oka tudzież wystawienie ucha wydawało się, że większość powierzchni klubu Hydrozagadki wypełniła rzesza fanów z… Iralandii. Nie ma się co dziwić. The Coronas zdążyli już osiągnąć pewną renomę w wielu zakątkach świata, dzięki której mogą poszczycić się występami przed Paulem McCartneyem, Pink, na festiwalach Oxygen czy też South by Southwest… W notowaniach Meteor Awards 2010 swoim drugim albumem „Tony Was an Ex-Con” przebili płyty m.in. takich zespołów jak Snow Patrol – „Up Yo Now”, czy też… U2 – „No Line On The Horizon”. Wielu może zdziwić, ale albumy tego kwartetu sprzedają się obecnie w platynowych nakładach, a sam zespół aktualnie piastuje pierwsze miejsce na irlandzkiej scenie niezależnej. Do czego zmierzam? Niestety, ale jak zostało już napomniane, uznanie za granicą nijak ma się do tego jak postrzegany jest zespół w naszym ojczystym kraju, a uściślając jego całkowity brak „egzystencji”…
Jak można więc zidentyfikować The Coronas? Genialny potencjał wykonawczy; precyzja i dokładność z którymi mogliby konkurować z koncertowym obliczem Muse czy przebojowością Kings Of Leon bądź Arctic Monkeys. To nie kurtuazja, lecz zwykły, niepohamowany entuzjazm i zaskoczenie tym, jak bardzo, ten skromny irlandzki zespół z Dublina mógł zrobić na mnie (i chyba nie byłem odosobnionym przypadkiem) tak dobre wrażenie. Bynajmniej, nie potrzeba było do tego wielkiego gmachu stadionu – klimat klubu idealnie pasuje do występu zespołów tego rodzaju. The Coronas potrafili wzbić w undergroundowej Hydrozagadce tumany rzewnej satysfakcji, która „biła” uśmiechami, przede wszystkim, tej żeńskiej części publiczności. Uwaga, jej liczebność osiągała mniej więcej 95% całej widowni, ale to już chyba fatum stylistyki muzycznej, która jest na to „skazana”. Samo miejsce obfitujące w dość specyficzną atmosferę nie spisałoby się jednak tak dobrze, gdyby nie świetna praca akustyków. Balans i wyważone brzmienie każdego z instrumentów dopracowane było do perfekcji co z pewnością podkreśla powagę z jaką podchodzi do swojego fachu cały zespół.
Promocja formacji wre, a więc większość repertuaru przeważały utwory z dwóch ostatnich studyjnych albumów Irlandczyków, a w szczególności tego ostatniego – „Closer To You”. Irlandia zawsze dawała światu niezwykłych, inspirujących artystów i pochodzący z Dublina The Coronas nie będą tu wyjątkiem. Podczas całego koncertu mogliśmy cieszyć się takimi przebojami jak What You Think You Know, Listen Dear, Won’t Leave Alone, Mark My Words, czy też jeden z ostatnich hitów – Addicted to Progress. Świetne riffy oraz perfekcyjne połączenie klawiszy i wokalu – ot, przepis na sukces „sensacji” z Zielonej Wyspy. Całość od razu zapada w pamięć i pomimo, że z materiałem The Coronas, który poznałem kilka dni przed koncertem byłem na bakier, to nie było kompozycji, której… nie poznałem! To kolejny koncert, gdzie uświadomiłem sobie, że są wydarzenia, o których nie sposób zapomnieć, nie wspominać, nie mówić przez następne lata… Muzycy sami w sobie są jednak niezwykle skromni. Jedna z „najprostszych” i zarazem najpiękniejszych ballad jakie słyszałem – mowa o Warm – „opisana” została przez nich dość zachowawczym przymiotnikiem – cheesy.
Ponadto nasz czas umilały całkiem umiejętne próby łamania językowych barier polszczyzny. Na koniec koncertu udało mi się nawet dotrzeć do jednej z setlist, gdzie spostrzegłem niewątpliwie oryginalny zapis transkrypcji wymowy polskich słów, które wokalista od czasu do czasu wplatał do swojej konferansjerki, tj. Chest, Vi Tam, dJen Cú Ya, Hydo zigadka. Rozszyfrowanie pozostawiam jednak każdemu z was. Zbyt wielkiej interakcji z publicznością poza kilkoma thank you i wcześniej wspomnianymi elementami „polskości” może nie było, ale sama bliskość sceny wystarczała, aby poczuć na własnej skórze radość z grania całego zespołu. Efekt został nawet utwierdzony bardzo miłym gestem wokalisty w czasie pierwszego z bisów, ale o tym za moment…
Wbrew pozorom debiut, dzięki któremu zostali zauważeni, tj. album „Heroes or Ghosts” został – delikatnie mówiąc – odłożony na dalszy plan. Na setliście pojawił się zaledwie jeden utwór, który tytułuje krążek z 2007 roku. Zabrakło natomiast drugiego spośród kompozycji, które wybiły formację na głębokie wody, tj. San Diego Song. Można jednak przymrużyć na to oko, bowiem Heroes of Ghosts – pierwszy z bisów (na które notabene nie trzeba było długo czekać) – rozpoczął się poruszającym akustycznym intro D. O’Reilly’ego wśród samej publiczności; niemalże unplugged. Sam utwór w miarę rozwoju sytuacji „przeistoczył się” w bardzo rozbudowaną i pompatyczną końcówkę po której wydawało się, że nie będzie można się podnieść z wrażenia. A jednak… Pierwszy z bisów pobudził całe audytorium na tyle, że po chwili na parkiecie tańczyła już większa część sali. Jedyna rzecz, do której mam obiekcje, to żal, że dopiero przy Addicted to Progress, publiczność ruszyła z krzesełek, aby ponieść się przebojowości najbardziej z ukontentowanych utworów The Coronas. Ostatni Closer To You to już „wisienka na torcie”, która w bardzo muse’owym klimacie „pożegnała” nas z tym irlandzkim fenomenem.
Przez cały czas mam jednak nieodparte wrażenie, że to właśnie miejsce pochodzenia delikatnie „spowalnia” proces popularyzacji The Coronas. Niewątpliwie osiągnęli już spory sukces. Dla mnie jednak już teraz mogliby śmiało konkurować z największymi indie rockowej półki gdyby… No właśnie, gdyby… Kto wie, czy gdyby nie powstali gdzieś na ulicach „fabryk” brytyjskiego britpopu, tj. Londynu, Manchesteru, czy Liverpoolu historia nie potoczyłaby się inaczej… Ach, gdyby…