To było długo oczekiwane przeze mnie wydarzenie. Raz, że zespół The Bad Plus śledzę od dłuższego czasu, a dwa, że od zawsze chciałem ich zobaczyć na żywo. Od Stravinsky’ego i Radiohead, poprzez Queen, Aphex Twin, Davida Bowiego a kończąc na Ornette Colemanie. – Tym zdaniem promowany był koncert w audytorium Le Ciminiere, chociaż śmiało można by dodać do tej listy Nirvanę, Pink Floyd, a nawet Black Sabbath. Zdefiniowanie tej formacji graniczy więc z nie lada wyczynem. Mimo klasycznego składu złożonego z fortepianu, kontrabasu i perkusji, formacja wnosi w muzykę niesamowitego ducha nowoczesności. To doprowadziło ich m.in. do współpracy z takimi artystami jak Kurt Rosenwnkel, Mark Turner, Billy Hart oraz Joshua Redman.
Ich specjalność? Muzyczne parafrazy klasyki rocka i popu w jazzie, które zdecydowanie też przeważały podczas sycylijskiego koncertu promującego najnowsze wydawnictwo „It’s Hard” (2016). Spotkanie z nimi wiąże się jednak z szeregiem niespodzianek, które co rusz ożywiały energię w wypełnionej po brzegi sali w Katanii. To miejsce szczególne, bo w ramach sezonu artystycznego Catania Jazz, Le Ciminiere jest wykorzystywane jednokrotnie w ramach wielkiego otwarcia. Nie muszę chyba pisać, jak wiele znaczy to w kontekście wyboru The Bad Plus jako inaguratorów sezonu, którzy „wywalczyli” to miejsce chociażby z Johnem Scofieldem.
Wieczór umilał próbą gaworzenia po włosku Reid Anderson, który jak się okazało jest równie uzdolnionym… wokalistą, bowiem na końcu zaprezentował swój repertuar w postaci utworu, który jak założyłem nazywa się We have to say goodbye, but it’s OK, because we have CD’s. Jego humoru wielu może zazdrościć. Jest to również zauważalne w samej muzyce, która przesiąkniętą jest wzajemną kąśliwością wydawanych dźwięków oraz ich ekspresyjnej manierze przypadkowości i nietypowych harmonii. Nie wspominam o nieco osobliwych decyzjach podjęcia się coverowania takich artystów jak Johny Cash w charakterystycznym shuffle’owanym utworze na bis – I Walk The Line.
Nowy materiał, który w sporej części zagrany został podczas tego wieczoru nie prezentuje jednak dogłębnie tego z czego The Bad Plus wielu z nas poznało. W ich muzyce pojawiło się wiele awangardowych odkształceń, z których coraz ciężej o ich szybkie poskładanie w myślach. Jako jeden organizm uzupełniają siebie jednak wciąż idealnie. Zauważalne było to chociażby w znanym My Friend Metatron oraz najnowszym coverze Petera Gabriela Games Without Frontiers pełnego soczystego brzmienia, gdzie klawiszowe konsonanse Ethana Iversona à la Thelonius Monk operujące żartobliwie dysonansową formą motywów i minimalizmem kontrastują z szaleństwem perkusji Dave’a Kinga i wyjątkowo spójną artykulacją kontrabasu, która scala cały rytmiczny rozgardiasz. Podobne wrażenie wypełnił również dynamiczny groove w Mr Now. The Bad Plus nieustępliwie ukazywał swój kunszt muzycznego demontażu aranżacji, często kierując się mantrowymi repetycjami, gdzie jedna z nich po około 20. (!) powtórzeniach spowodowała wybuch braw ze strony publiczności, chyba raczej znużona tego typu zabiegowi, aniżeli nim zaintrygowana. A może Tha Bad Plus właśnie tego oczekiwali?
Aranżacje The Bad Plus intrygują zawsze. Wydają się być kreowane bardzo prostymi zabiegami melodycznymi, które stopniowo ulegają atonalnej degradacji. Słuchacz jednak się w niej nie gubi, ale bawi w przewlekły stan „kontrolowanego niepokoju” – jak sam kiedyś opisywał zespół swoją muzykę. Oczywiście stan ten przerywają nagłe kulminacje oparte na grupowym współdziałaniu i spójności kompleksu struktury poszczególnych kompozycji. Być może to tkwi w ich popularności. Zakorzeniają w muzyce znane przecież wszystkim popularne motywy, które trzymają utwór w ryzach, a jednocześnie pozwalają na tak odważne reinterpretacje.
To jedna z niewielu grup, która z taką dbałością kopuluje awangardę muzyczną i jej dekonstruktywizm z sukcesem komercyjnym znanych nam melodii. Popowi agnostycy tak jak zawsze wprowadzali tego wieczoru oryginalny dialekt wobec każdego z utworów. Hipnotyczna, acz nieregularna gra kontrabasu. Perkusja niezwykle frywolna i płynna, czego jednak nie można powiedzieć o pianiście, który chyba za bardzo trzymał się aranżacyjnego „skryptu”, chociaż z drugiej strony ma tak bezpretensjonalne linie melodyczne, że wielu innych muzyków zawstydziłby swoją skłonnością do tak rytmicznie zaangażowanych motywów i budowy poszczególnych kulminacji, które zagrane są zawsze z niebywałą ckliwością. The Bad Plus mają niezwykłą tendencję do tworzenia ciekawych zwrotów akcji, które są nie tyle muzycznie intelektualne, co głębokie w swojej nieregularności skromnego mainstreamu. Udowadniają przede wszystkim, że piosenki pop jako jazzowe standardy brzmią równie przyjemnie, zwłaszcza że nigdy nie są w swojej aranżacyjnej konwencji oczywiste, czego też się po nich spodziewałem.
Inna sprawa, że byłem tego wieczoru tak wykończony, że koncert w uczuciu senności nie wspiął się na wyżyny moich oczekiwań, a przynajmniej tak chciałbym to sobie tłumaczyć. W śpiączkę nie zapadłem, bo jednak mimo wszystko przy tak bogatej w muzyczne fuzje muzyce się nie da, ale z dzikiej ambiwalencji jaką prezentują na płytach spodziewałem się na koncercie burzy emocji, a koncert zaskoczył mnie swoją swoistą lapidarnością. Podsumowując… Nie, nie zawiodłem się, aczkolwiek wydawało mi się, że podziałają lepiej niż podwójne espresso.