Twardy rockowy industrial brzmieniowego brudu, chropowatej improwizacji jazzu oraz dźwięków często igrających z rytmiczną plemiennością. Ciekawe, prawda? Energia tego zespołu jest pożytkowana z każdym utworem, ale nie ta jest tu najważniejsza, lecz stylistyczna wytworność owej formacji. Bluesowe Jestem, grundgowo-southernowe Chance, hard rockowe Idę dalej etc. Różnorodność jest tu wybitna, ale na uwagę zasługuje jeszcze wokalny kamuflarz spajający melodyjne wariacje swoją drapieżnością i nutką psychodeli, ale ta nie pojawia się tu bez przyczyny, jeżeli we wkładce przeczytamy że w tworzeniu płyty maczał palce Tymon Tymański. Kompozycje mocno emocjonalne, ale nie tyle wyrażone dzięki wokalom, co dobrze podkreślonej ciężkości brzmienia instrumentarium artykuującego każdy z utworów w kompletnie innym wymiarze. Zatapiamy się w paradoksie muzycznej niekompatybilności. Dochodzimy do muzycznej paranoi gdzie The Doors otwierają, nomen omen, „drzwi” kolegom z Led Zeppelin i Alice in Chains. Niejednoznaczność buduje pragnienie poznania tego zespołu lepiej. Z pewnością zasługują na dostrzeżenie chociażby pod względem odwagi stylistycznej aranżacji, bo sama ich konstrukcja w wielu miejscach mogłaby porwać dużo dosadniej, zwłaszcza pod względem dostrojenia samego dynamizmu. Ta duszna atmosfera, bądź co bądź, specyficznego marazmu wielu może się jednak spodobać. Ja osobiście nie chcę być tu seksistą, ale ten album to podium kobiecego hard rocka, przynajmniej ostatnich kilku miesięcy. Konkurencji może wyjątkowej nie ma, ale mimo wszystko…