Catania Jazz XXXII – Antonio Sánchez & Migration Band – (Katania, Ma – 27.04.2015)

W grupie panuje „niespotykana” forma muzycznej demokracji (…) a współpgranie ociera się tu ogeniusz.

Nie od dziś wiadomo, że perkusista to serce zespołu. Genialnym tego potwierdzeniem jest kariera Antonio Sáncheza, będącego rytmicznym fundamentem wielu muzycznych projektów światowej klasy. Meksykanin, który zaczął grać na perkusji od piątego roku życia dziś może pochwalić się wybitnym dorobkiem i współpracą z największymi, jak Avishai Cohen, Michael Brecker, Gary Burton, John Patitucci, Chick Corea czy Pat Metheny, z którym to popełnił najważniejsze ze swoich pozycji.

A. Sánchez wbijał tej nocy w perkusję „nowe życie”.

Obecnie dzięki ścieżce dźwiękowej do filmu „Birdman” w reżyserii Alejandro Gonzáleza Iñárritu przebił się również do popkulturowego mainstreamu, który dał mu morze kolejnych fanów, o czym świadczyła wypełniona do cna sala koncertowa Ma. Sam zresztą uprzyjemniając sobie czas lampką wina, musiałem ten koncert wystać. Już po chwili okazało się, że nie był to z mojej strony dobry ruch, bo ich muzyka rozbudza ciało do podświadomych ruchów, toteż wino parę razy, niestety, się rozlało, ale zacznijmy od początku…

Meksykanin tej nocy przed wypiciem pięciu kaw, jak mi się udało dowiedzieć z szybkiej inwigilacji, zabrał ze sobą równie dobrych kompanów, którzy prezentowali się kolejno w osobach: Matt Brewer na kontrabasie, John Escreet na fortepianie i pianinie Rhodes oraz tenorowy saksofonista Seamus Blake. Większość kompozycji, które zaprezentowali pochodziła z jednego z ostatnich albumów „New Life” (2013). Tym samym właśnie epitetem można scharakteryzować ich muzykę, a w szczególności rolę magnetycznej perkusji, w którą A. Sánchez wbijał tej nocy „nowe życie”. Zaczęli od dzikiej kompozycji Medusa, która z końcem wydawać by się mogło, że wyczerpała swoją szarżą wszystkie siły formacji. Skąd mieli siłę na kolejne rytmiczne eskapady – nie mam pojęcia.

John Escreet prawdziwą siłę pokazał w bardziej technicznych kawałkach.

Medusa, jak i kolejne utwory to furia improwizacji, której nie prowadzą ściśle charakterystyczne melodyczne tematy, ale urozmaicona forma perkusjonaliów, za których stołkiem A. Sánchez prowadzi wszystkie dialogi, z których najwyraźniejszy odbił się echem saksofonowych brzmień. Dialogu nie prowadził jednak z publicznością, który w miksie języków włoskiego z hiszpańskim podzielił się swoimi myślami zaledwie raz, nie licząc samych podziękowań.

Perkusista to serce zespołu!

Lider zespołu, pomimo swoich niezaprzeczalnych umiejętności, nie budzi jednak w zespole pozycji tyrana. W grupie panuje bowiem „niespotykana” forma muzycznej demokracji, toteż pole do popisu swojego warsztatu ma dosłownie każdy i – trzeba przyznać – na równym poziomie prezentują oni swoje solowe wykony. Współgranie instrumentariów ociera się tu o geniusz, który potwierdzają co najmniej tak liczne i tak doskonałe breakdowny. Trochę oddechu złapali podczas kompozycji Minotauro, której „wyjątkowo” melodyjność podtrzymywał saksofonem S. Blake, dając tym samym upust większej dawce harmonii. Piękny temat, który topił się pod wodzą klawiszowych aksamitnych przedstawień na pianinie Rhodesa przypominających klimatem projekty Chicka Corei. 

Kolejną kompozycję z kolei – nostalgicznym New Life – wprowadza swoim allegrowym pięknem kontrabas Matta Brewera, podczas gdy saksofon po raz kolejny, acz nieoczekiwanie rozczula swoim miękkim brzmieniem. Ten utwór jako jedyny wprowadził w koncertową noc nutę minimalizmu, którego cisza wszystkich na sali na moment jakby zgasiła. Głównymi sprawcami tego stanu rzeczy były wspomniane kontrabasowe solówki oraz wzbudzający jeszcze większe zainteresowanie klawiszowiec wprowadzający echo swojej fortepianowej miniatury, który jednak moim zdaniem prawdziwą siłę pokazał w bardziej technicznych kawałkach.

Saksofon rozczula swoim miękkim brzmieniem.

Kiedy do gry wchodzi jednak nasz bohater, wprowadza swój warsztat powoli, wprost z ambientowych korytarzy zamykających gdzieś tunel klawiszy J. Escreeta. Bardzo nieopieszale rozbudowuje swój rytmiczny wulkan emocji. Jestem pewien, że zamiast serca ma tam wbity jakiś elektroniczny metronom, który swoimi minami umyślnie nastawia tempo. Najwięcej podziwu budzi w trakcie swoich szaleńczych kawalkad. Są dzikie i nieokiełznane. Wydaje się, że gra na granicy błędu i jakby w ostatniej chwili łapał nad wszystkim wodze. Te wspomniane pomyłki jednak nigdy mu się nie trafiają. Na perkusji czasem wprowadza minitematy czy też minionomatopeiczne hi-hatowe „oddechy”, które są jednak zaledwie przystanią do dalszych rytmicznych ekskursji, których oczom i uszom nie wierzą nawet kręcący głowami na scenie muzyczni kompani. Ja też nie dowierzałem, kiedy w pewnym momencie ta magia kuglarskiego metrum rozpoczęła w mojej głowie transgresję na czystą linię melodyczną (!).

Muzyką zahaczali o fusion rozpylony nad post-bopem; gdzieniegdzie swing, ale łączyła ich przede wszystkim nieugięta dynamiczna bezpośredniość, którą zwieńczył pozytywnie „rozwleczony” w indywidualnych popisach bis. Owacje na stojąco nie miały końca, a trzeba przyznać, że jak na Włochów to zachowanie dość wyjątkowe, aby przez tak długi czas schlebiali prezentującym się na scenie artystom. Z pewnością jednak zasłużenie. Brawo krzyczę i ja!