In Flames – autorzy takich wielkich płyt jak „Clayman” (2000). Słuchając nowego wydawnictwa, czekałem na te same dreszcze. Niestety nic takiego nie nastąpiło. Owszem, płyta ma swoje mocne momenty. Jest sporo agresywnych ciężkich partii, które dudnią obijając słuchaczom nery, ale brakuje im wsparcia w postaci „dopalenia”. Są ciągle zabijane przez płytkie i błahe melodyjki. Można znaleźć nawiązania do starych In Flames, ale są to raczej pojedyncze ciekawostki regularnie tłamszone przez bardziej przebijające się i wiodące prym smęcenie. Anders ma ładny głos, potrafi śpiewać czysto, o tym wiemy wszyscy. Od In Flames oczekiwałem jednak więcej ryku z samych trzewi, którego samo słuchanie wprawia w drżenie gardło. Na „Siren Charms” mam wrażenie, że Anders czasem kopał się w palec, żeby wyciągnąć z siebie trochę growlu czy krzyku, można wręcz uznać je za występy gościnne. Jedna z najsłabszych płyt zespołu. Hipsterski, nieporywający pop metal. Quo vadis In Flames?