Muzyk ten towarzyszy mi przez cały czas, ale na płyty Pata Metheny’ego nie czekam z niebywałą niecierpliwością. Nie czekam, bo zawsze wracam do starych wydań, które mnie wciąż zadziwiają i wciąż odkrywają swoje nowe zakątki, satysfakcjonując moje muzyczne doznania. Zniecierpliwienie ma jednak swoje miejsce. Pojawia się natychmiastowo, kiedy niespodziewanie słyszę o publikacji najnowszego wydawnictwa. Kiedy płyta jest już w odtwarzaczu, zawsze jest lekka dezorientacja. Pat Metheny ma bowiem na tyle niewyobrażalnie wyrobiony styl, że słuchając nowych dokonań ma się wrażenie, że z płytą obcowało się już od lat. „Kin (←→)” zrobiło na mnie podobne wrażenie. Poprzednia być może była bardziej stonowana, zachowana w indywidualizmie tego muzyka. Ostatni fusionowy pejzaż wyprodukowany został z większym rozmachem, który piorunuje od pierwszego dźwięku.