1. Tarot Woman 2. Run With The Wolf 3. Starstruck 4. Do You Close Your Eyes 5. Stargazer 6. A Light In The Black
SKŁAD: Ronnie James Dio – wokal; Ritchie Blackmore – gitara; Jimmy Bain – gitara basowa; Tony Carey – instrumenty klawiszowe; Cozy Powell – perkusja
PRODUKCJA: Rainbow WYDANIE: 1976 -Polydor Record
Czy zastanawialiście się kiedyś, co można zrobić w pół godziny? Odcinek telenoweli? Seria brzuszków z Chodakowską? Drzemka poobiednia? Dużo to czy mało? Jak to funkcjonuje w kontekście muzyki i albumu długogrającego?
Te retoryczne pytania dlatego, że właśnie tak długi jest krążek, który już po pierwszym przesłuchaniu stał się dla mnie synonimem idealnego wyważenia proporcji w muzyce. Przenieśmy się więc w czasy, kiedy na scenach królowało mocne uderzenie, cekiny i podróże w kosmos, a słowo „tęcza” nie wywoływało takiego wrzenia obyczajowego, jak dzisiaj. Zmęczony kierunkiem, w jakim Deep Purple szło w połowie lat 70., Richie Blackmore postanowił wycofać się z grania w grupie. Już w 1975 roku w ramach odpoczynku od kolegów z macierzystej formacji nagrywał na Florydzie z zespołem Elf, którego basistą i wokalistą był niewysoki jegomość o włoskich korzeniach, i głosie mogącym rozsadzić żelbeton – Ronnie James Dio. Nie było to dziełem przypadku, że kapryśny, a także znany z upodobań do niszczenia różnych przedmiotów i specyficznych żartów (o których później) gitarzysta wybrał właśnie Dio jako wokalistę swojego nowego projektu – panowie musieli znać się całkiem dobrze, bo już w 1972 Elf i Deep Purple odbywały wspólne trasy, a Dio otrzymywał propozycje współpracy przy solowych dziełach Rogera Glovera i Iana Paice’a.
Pierwszy album zespołu Rainbow („Richie Blackmore’s Raibow”, Polydor 1975) był chwalony przede wszystkim za innowacyjność i klimat fantasy, jaki serwowały teksty utworów. Bodaj najbardziej zapadającym w pamięć kawałkiem z tamtego zestawu był The Temple of The King, fantastyczna ballada, z bardzo przyjemnymi partiami gitar i klawiszy. Pomimo, że Dio wspominał zawsze, że to jego ulubiony album z Rainbow, to jednak dopiero „Rising” wzniosło zespół na artystyczne wyżyny i było pełnym rozwinięciem szlaków wytyczonych na debiucie. Niedługie jest to dzieło, zaledwie około 33-minutowe, ale paradoksalnie to chyba jego największy atut. Już pierwsze dźwięki Tarot Woman, otwieracza płyty zwiastują, że mamy do czynienia z czymś mocno wyjątkowym. Syntezatorowa miniatura, delikatna, frapująca, to preludium, które w pierwszym momencie może Was zwieść; po takim wstępie spodziewać się można kolejnej progresywnej dłużyzny, a tu nagle, jak piorun uderza motoryczny riff Blackmore’a i sekcja rytmiczna. A gdy Dio wchodzi w pierwsze belcanto w refrenie, to moment, który jako wzorzec hardrockowego czadu powinno się postawić obok wzorca metra w Sevres pod Paryżem. Jeżeli macie dobre stereo i nienawidzicie sąsiadów, to już wiecie, czym możecie ich obudzić w niedzielny poranek. Run with the Wolf , Starstruck i Do You Close Your Eyes to krótkie, acz przebojowe utwory, doskonale wpisujące się w swoiste, „wczesnometalowe” oblicze Rainbow – bardzo miłe rzeczy, szczególnie, jeżeli jest się miłośnikiem głosu Ronniego, bo to właśnie ten element nadaje im wyjątkowości. Jednak opera magna tej płyty są dwie ostatnie kompozycje – Stargazer i A Light in the Black. Pierwsza hipnotyzuje wręcz nieco wagnerowskim rozmachem, monumentalnymi klawiszami, i wyraźnie zaznaczonym rytmem – jest symfonicznie, mocno, momentami dramatycznie i tajemniczo – a kiedy na koniec do refrenu dochodzą brzmienia smyczków orkiestry filharmoników z Monachium podbijające melodię klawiszy, włos jeży się na głowie. Kawałek, który zamyka krążek bezsprzecznie mógłby znaleźć się nawet na którymś z klasycznych albumów Iron Maiden – może Powerslave? Idealnie rozpędzony, z przeszywającą solówką na klawiszach, niezmiennie doskonałymi wokalizami Dio sprawia, że chce się Rising słuchać znowu i znowu – nawet na kilku przesłuchaniach może się nie skończyć. Ja sam złapałem się na tym, że podczas pisania tej recenzji przesłuchałem go w kółko chyba z sześć razy. A z uwag technicznych albumu trzeba słuchać dość głośno, tak, żeby rozlał się po pomieszczeniu, bo dopiero wtedy w pełnej krasie ukaże nam się jego złożoność. Może i „Rising” nie było największą płytą lat 70. Pewnie nie było też największym dokonaniem zarówno Ronniego Jamesa Dio, jak i Ritchiego Blackmore’a. Ale jej impaktu na muzykę rockową i metalową przecenić się nie da. Myślę, że to dzięki Rainbow w latach osiemdziesiątych pojawili się panowie w kostiumach Conana Barbarzyńcy śpiewający o Valhalli i rąbaniu mieczem hord potworów, tacy jak Manowar, Blind Guardian, Helloween czy Rhapsody. Tak, chcę przez to powiedzieć, że to właśnie „Rising” dorzuciło swoją cegiełkę do powstania power metalu, gatunku czasem może trochę przerysowanego, pełnego patosu i egzaltacji, ale nie pozbawionego płyt z rzędu prawdziwych pereł. Kolejną kwestią jest idealny dobór proporcji środków wyrazu, jakie zostały na płycie użyte; ta muzyka jest czymś o wiele bardziej złożonym niż zwykły, archetypiczny hard rock, a jednak pozbawiona jest niejakiej rozwlekłości, która zwykle cechuje albumy o progresywnym zabarwieniu z tej dekady. Nie chcę w tym miejscu powiedzieć, że nie lubię długich suit, ale przebrnięcie przez takie rockowe symfonie, jak Pawn Hearts Van Der Graaf Generator, czy Tales from Topographic Oceans grupy Yes za jednym zamachem to już jest jakiś wyczyn…
Niestety, trzeba też dodać, że krążek był łabędzim śpiewem formacji w tym artystycznie dopieszczonym, heavyrockowym wydaniu. Richie Blackmore, lubiący radykalne posunięcia personalne, usunął ze składu Jimmiego Baina. Co do klawiszowca Tony’ego Careya… Wspominałem już wcześniej, o upodobaniu Blackmore’a do robienia ludziom różnej maści dowcipów. O ile w tym przypadku nalewanie kleju do zamków drzwi jego hotelowych pokoi czy zamurowanie Careya w jednym z nich można uznać za błazenadę wysokiego kalibru, o tyle rzut harpunem w jego okno, który li tylko dzięki przypadkowi nie skończył się śmiercią muzyka, ociera się o igranie z szaleństwem. Carey po incydencie niezwłocznie przerwał współpracę i wrócił do Stanów. Ronnie James Dio zaś nagrał jeszcze jeden album z Rainbow („Long Live Rock & Roll”, Polydor 1978), po czym rozstał się z grupą. Zespół zaczął iść bardziej komercyjną drogą, w myśl filozofii „radio-friendly” – zdecydował o tym Blackmore, sfrustrowany małą popularnością utworów z „Rising” właśnie w rozgłośniach radiowych. Na koniec słowo o oprawie graficznej – autorem przepięknie kolorowej okładki jest artysta Ken Kelly, który specjalizuje się w sztuce fantasy. Ozdabiał już swoimi bajecznie kolorowymi dziełami komiksy, płyty Kiss, solowe dokonania Ace’a Frehleya („Space Invader”z 2014) i oczywiście klasyczne albumy Manowar. Jeżeli więc lubicie oślizłe maszkary, baśniowe krainy, i napakowanych wojów w anturażu skąpo odzianych pań o dużych, krągłych… oczach, to koniecznie odwiedźcie jego internetową galerię!