
Progres w kontrolowanej formie
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o krakowskim projekcie Spinofonia, zaciekawiło mnie nietuzinkowe podejście do rockowego rzemiosła. Wcześniejsze płyty zespołu, czyli „I” oraz „II”, ujawniły dość szerokie spektrum inspiracji – od żywiołowej przebojowości po syntetyczny, miejscami niemal elektroniczny klimat. Dla mnie był to sygnał, że muzycy nie boją się odważnych rozwiązań i chętnie wchodzą na nieoczywiste terytoria. Właśnie z takim nastawieniem zabrałem się za słuchanie „Spinofonia III”.
Już od pierwszych sekund czuć, że tym razem zespołowy charakter płyty wysuwa się na pierwszy plan. W studio pojawili się nowi członkowie: gitarzysta Michał Walawender i basista Piotr Kruk. Ten zabieg sprawia, że brzmienie przestało być wyłącznie domeną jednego muzyka (jak w przypadku poprzedniej odsłony), a przeobraziło się w pełnokrwiste, instrumentalne trio. Liczyłem, że ten krok pozwoli poszerzyć pejzaż dźwięków, scalić różne koncepcje i może nawet wprowadzić odrobinę improwizacyjnej swobody. Efekt finalny okazał się intrygujący, choć ostatecznie z oceną umiarkowaną. Dlaczego akurat tyle?
Rockowy fundament
Sercem „Spinofonia III” jest przekonanie, że instrumentalna muzyka może przyciągać nie mniej niż klasyczny rock z wokalem. Każdy z sześciu utworów ma swój własny „charakter”, co nadaje albumowi różnorodności. Z jednej strony słychać przywiązanie do riffów i sekcji rytmicznej bliskiej rocka progresywnego, z drugiej – pojawiają się ciekawostki aranżacyjne, które sprawiają, że płyta wykracza poza oczywiste kategorie. Ten kierunek to bez wątpienia pozytywny aspekt, zwłaszcza gdy komuś brakuje w polskim podziemiu nowatorskich form.
A jednak, słuchając „Zegar pewnej epoki” – pierwszego utworu na płycie – miałem wrażenie, że muzycy wciąż ostrożnie poruszają się po terenie, który dobrze znają, nie do końca pozwalając sobie na wyjście ze strefy komfortu. Kompozycja jest zbudowana według dość zorganizowanego schematu, w którym gitara raz wiedzie prym, a raz ustępuje miejsca klawiszom i perkusji – aż chyba za bardzo to wszystko schematyczne. Brakuje może momentu, w którym trio zdecydowałoby się na intensywniejszą partię solową lub prawdziwie zaskakujący zwrot akcji. Mimo wszystko, początek ten wprowadza w klimat pewnej surowości i pokazuje, że przy pełnym skupieniu można wychwycić całkiem zgrabne interakcje między instrumentami.
Kiedy w głośnikach rozbrzmiewa „Ciężar obojętności”, album nabiera odrobinę mocniejszego charakteru. Zdecydowany bas, gęstsza perkusja i przybrudzone riffy wskazują, że inspiracje metalem lat 90. nie są wcale ukryte. Bardzo doceniam fakt, że w tym numerze muzycy zaplanowali kilka zaskakujących zmian rytmu. Dzieje się tu więcej, a przez to łatwiej się wciągnąć. Brzmieniowo panuje pewna chropowatość, ale to plus – surowy dźwięk uwiarygodnia rockowy sznyt. Jednocześnie nie sposób nie zauważyć, że całość jest dość krótka. Dla mnie kompozycja mogłaby trwać dłużej, bo słyszę w niej spory potencjał do dalszego eksplorowania motywów.
Zmieniamy tonację przy „Na skrzydłach”, które jawi się niemal jak stonowana ballada z filmowym zacięciem. Zespół zdejmuje nogę z gazu, oferując bardziej liryczne podejście. Fortepian brzmi subtelnie, a gitara – choć czasem wyłania się w tle z mocniejszymi akordami – ogólnie nie przytłacza swoją obecnością. Czuje się tu miłą dla ucha harmonię i rozwagę. Nie od dziś wiadomo, że kontrast między spokojem a ciężarem potrafi nadać płycie świeżości, a ten utwór jest tego niezłym przykładem. Z drugiej strony mógłby on się rozkręcić jeszcze bardziej w końcowej części, by zbudować napięcie, które świetnie spajałoby się z nieco nostalgicznym nastrojem całego numeru.
Folkowy mezalians
Wyskok w stronę nieoczywistych rozwiązań najbardziej daje się odczuć przy „Za horyzontem żagli”. Tutaj do głosu dochodzą instrumenty rzadko spotykane w rockowo-metalowych realiach, takie jak lira korbowa czy też lekko zaznaczone skrzypce. Ten zabieg wprowadza pierwiastek folkowy, a nawet coś na kształt marynistycznej opowieści. Przyznam, że z początku byłem zaskoczony, bo kompozycja uderza w zupełnie inne tony niż poprzednie numery. Nie da się ukryć, że zespół chciał w ten sposób pokazać, iż nie boi się sięgać po zupełnie odmienne środki wyrazu.
Z jednej strony takie odważne eksperymentowanie to wielki atut, bo podkreśla, że Spinofonia nie jest zamknięta w ciasnych ramach jednego gatunku. Z drugiej jednak, „Za horyzontem żagli” wyrasta na moment, który lekko zaburza dotychczasową spójność. Gdyby takich wycieczek w folkowe rejony było na płycie więcej, można by mówić o świadomie obranej drodze. W pojedynczej dawce – choć niewątpliwie intrygującej – sprawia wrażenie chwili oderwania od głównej ścieżki stylistycznej. Sama kompozycja broni się swym lekko szantowym pulsem, ale nie każdego słuchacza musi przekonać tak nagła wolta w klimacie. Ja doceniam odmienność tego numeru, ale miałem też poczucie, że płyta niekoniecznie potrzebuje tak wyraźnej przerwy od rockowo-progresywnego nurtu.
Kolejna z kompozycji, „Ślepy instynkt”, rozgrzewa atmosferę i serwuje solidną dawkę bardziej metalowego zacięcia. Jak dla mnie jest to najjaskrawszy przykład, że zespół potrafi rozkręcić się dynamicznie i postawić na soczyste, mocne riffy. Perkusja nabiera tu intensywności, a bas wreszcie ma miejsce, by zaatakować bardziej agresywnymi frazami. Niewykluczone, że w tym kawałku tkwi sedno pomysłowości całego „Spinofonia III”. Kiedy tylko panowie rozluźniają szelki i pozwalają sobie na nieco improwizacji, pojawiają się naprawdę ciekawe struktury rytmiczne. Mamy do czynienia z aranżem, w którym instrumenty wzajemnie się napędzają iście sepulturową mocą. Przydałoby się może parę dodatkowych taktów na bardziej rozwiniętą solówkę i dokładniejsze frazowanie, ale i tak ten numer wywołuje we mnie najwięcej emocji.
Na koniec trafiamy na „Pocałunek” – dość kameralną, nieco fortepianową formę, przywodzącą na myśl klasyczne epilogi rodem z rockowych płyt lat 70. Ta piosenka wieńczy całość pewną łagodnością, ale kryje w sobie też delikatne progresywne akcenty w końcowej części, co dodaje jej szlachetności. W moim odczuciu, taki finał spina koncepcję albumu, nadając jej wymiar liryczny. To właśnie w tym odcinku najmocniej doceniam cichsze, bardziej subtelne zagrywki, które kontrastują z cięższymi momentami z wcześniejszych kompozycji.
Aranżacyjna selektywność
Pod względem produkcji, „Spinofonia III” ma w sobie sporo autentyzmu. Słychać, że muzycy grali razem i zależało im na tym, by każda partia zachowała naturalny wydźwięk. Perkusja, choć czasem sprawia wrażenie nieco ostrożnej w interpretacji rytmu, wyraźnie utrzymuje kręgosłup całego materiału. Gitary brzmią przekonująco, zwłaszcza gdy wchodzą na bardziej soczyste rejestry w kompozycjach z cięższym charakterem. Uwagę zwraca też przyjemna głębia basu, który nie ginie w miksie, co często bywa bolączką zespołów rockowo-metalowych. Tutaj faktycznie słychać, jak bas współgra z bębnami i gitarą, tworząc spójne tło harmoniczne.
Z kolei klawisze i fortepian wnoszą do tej płyty element przestrzeni. Nie jest to dominująca warstwa, ale raczej subtelne tło, momentami z delikatnymi solówkami. Takie rozwiązanie bywa trafione, bo urozmaica kompozycje i pozwala odetchnąć od mocniejszych riffów. Jednocześnie odniosłem wrażenie, że można by je bardziej wyeksponować w momentach przejścia między sekcjami instrumentalnymi. Czasami klawisze znikają za szybko, pozostawiając wrażenie nie do końca wykorzystanego potencjału.
Dużym plusem jest to, że płyta utrzymuje względnie jednolity poziom głośności i selektywności – każda sekcja wychodzi z odpowiednim balansem, a „wojna głośności” nie zdominowała miksu. Dzięki temu słuchacz nie męczy się natłokiem przesadnego kompresowania. Album, choć miejscami surowy, nie jest jednak niedopracowany. Wydaje się, że realizator (odpowiedzialny za miks i mastering) celowo pozostawił przestrzeń dla samych muzyków, aby brzmienie mogło oddychać.
Plusy i minusy
Przechodząc do meritum i finalnej oceny, nie mogę pominąć faktu, że „Spinofonia III” ma w sobie wiele atutów. Po pierwsze, wypełnia niszę na rodzimej scenie instrumentalnego rocka z domieszką progresji i metalowych naleciałości. Po drugie, muzycy dają tu całkiem przekonujący popis gry zespołowej, zwłaszcza jeśli porównać ten materiał z bardziej „samotniczym” charakterem poprzedniej płyty. Po trzecie, eksperymenty – choćby w „Za horyzontem żagli” – pokazują, że zespół nie boi się sięgać po dość nietypowe środki wyrazu.
Jednocześnie całość nie wywołała u mnie tak silnego wrażenia, bym mógł wystawić notę wyższą niż niż ta w rzeczywistości. Powód? Kilka czynników. Po pierwsze, momentami czuć nadmierną ostrożność, która odbiera pewien urok spontaniczności. Brakuje mi tych fragmentów, w których instrumenty wyrywają się z rytmicznych ram i pokazują odrobinę szaleństwa. Po drugie, folkowy epizod stoi nieco samotnie, przez co płyta traci na spoistości. I po trzecie, niektóre aranżacje mogłyby rozwinąć się jeszcze śmielej, zamieniając ciekawe szkice w rozbudowaną, pełnokrwistą progresywną epopeję.
Nie jest to zarzut, że muzycy mają obowiązek robić przełomowe, eksperymentalne suity, bo tego przecież nikt nie wymaga. Chodzi raczej o poczucie, że potencjał, jaki się tutaj jawi, nie został do końca wykorzystany. Mimo to płyta stanowi ciekawą propozycję i jestem przekonany, że znajdzie grono słuchaczy lubiących łączenie rocka, metalu i elementów muzyki ilustracyjnej. Album nie jest długi, co dla jednych będzie plusem (bo nie ma dłużyzn), a dla innych minusem (bo nie wszędzie można się artystycznie „wyszaleć”).
Refleksje na finał
„Spinofonia III” wydaje się istotnym etapem w drodze twórczej zespołu. Z jednej strony pokazuje klarowniejszy kierunek, w którym muzycy chcą łączyć chwytliwe fragmenty z progresywnym rozmachem. Z drugiej – zostawia spory margines na dalszy rozwój. Uważam, że jeśli w kolejnych odsłonach panowie postawią na jeszcze odważniejsze struktury, głębsze improwizacje i bardziej rozbudowane formy, mogą nas czekać bardzo przyjemne niespodzianki. Ta płyta to zatem rodzaj przystanku: pokazuje, gdzie grupa jest obecnie, ale też nakreśla, jak wiele można jeszcze ugrać w przyszłości.
Ostatecznie pozostaję przy ocenie umiarkowanej. To dobra i solidna nota, odzwierciedlająca przekonanie, że płyta ma swoje momenty i może wywoływać pozytywne emocje u fanów instrumentalnego grania z rockowo-metalowym pazurem. Jednocześnie nie jest to materiał, który mógłbym włożyć na półkę z najjaśniejszymi perełkami gatunku. Jestem jednak pewien, że wśród słuchaczy znajdą się tacy, którym „III” dostarczy mnóstwa wrażeń i stanie się inspiracją do dalszego odkrywania pomysłów ekipy Spinofonia.