Nadmiar muzyki czasami sprawia, że nie mam pojęcia, dlaczego obserwuję niektóre zespoły na Spotify. Czasem nawet po ich przysłuchaniu wciąż nie mam pojęcia, skąd ich znam i dlaczego. Podobnie było z belgijskim Ansatz Der Maschine, ale w ich wypadku kłaniam się nisko i obiecuję, że już ich nigdy nie zapomnę, bo zaoferowali mi albumem Tunguska prawdziwą perełkę. Niestety jest to prawdopodobnie pożegnalny album.
Niestety dla naszej planety natura i technologia nie mogą istnieć w idealnej symbiozie, chyba że w postaci muzyki. Tunguska to tego idealny przykład. Tematem przewodnim jest eksplozja zarejestrowana w 1908 roku w okolicach syberyjskiej rzeki. Delikatne elementy akustyczne łączą się tutaj sprawnie z elektroniką pełną szumów, zgrzytów, kliknięć i glitchowych fraz. Kocham różnodność na tej płycie. Otwarcie to folkowa perełka, która otula ciepłem żeńskiego głosu i przestrzenną akustyczną gitarą. „Tunguska (Part 2)” to z kolei orientalny jazz urozmaicony nieznanym mi do tej pory tembrem fletu ney. Im dalej w przysłowiowy las, tym więcej elektronicznych elementów wkrada się w kompozycje. „Deerhunter” pod mocno przebogatą w drobne detale jazzową aranżacją skrywa elektroniczny bas i delikatny klawisz. Mało wam jeszcze piękna? „The Wooden Lighthouse” emanuje urokiem pogłosu fortepianowego i wiolonczeli. Ten album z każdym kolejnym utworem staje się definicją ukojenia. Dla przypomnienia, że Ansatz Der Maschine to z założenia grupa około-elektroniczna dostajemy „656 Feet” zawierający w sobie elementy industrialne. To jedyny utwór na tym krążku, który zamiast tulić odpycha swoim klimatem.
Grupa Ansatz Der Maschine gra już od 2003 roku i wydała 6 albumów, ale próżno wam będzie ich szukać w serwisach streamingowych, nawet bandcamp i itunes nie oferują wiele więcej niż Spotify, ale to, co tam znajdziecie na pewno zadowoli miłośników eklektycznego brzmienia, które stawia na urokliwe piękno i kojący klimat.