★★★★★★☆☆☆☆ |
1. Tesla 2. Unmeisen 3. Snowstorm 4. Interlude 5. Sunrise 6. Pathways 7. Shapeshifter 8. Vipassana 9. Shades
SKŁAD: Michał Bąk – perkusja; Daniel Baran – gitara basowa; Bartłomiej Baran – gitara elektryczna; Małgorzata Pawłowska – wokal; Piotr Grudziński – instrumenty klawiszowe PRODUKCJA: Tomasz Korczak – Red Yeti Studio WYDANIE: 15 października 2016 – niezależne
Naprawdę chciałbym napisać, że jest dobrze i że ta płyta mi się podoba. Niestety tak nie jest. Pamiętam bardzo ciekawy debiut „Ө” z 2011 roku o którym pisałem swego czasu na łamach We Are From Poland. Minęło pięć lat i szczerze mówiąc zdążyłem o tym zespole zapomnieć. Pięć lat to też taki okres, po którym można byłoby się spodziewać rewolucji w brzmieniu, czegoś nowego ze strony obiecującego wszak zespołu. Tymczasem nie tylko okazało się, że zespół w tym czasie zdążył nieco zmienić swój skład to w dodatku mocno złagodził podejście do swojego grania, stając się kolejną kopią… Tides From Nebula.
Przemilczę kwestię okładki, która w porównaniu z tą z debiutu jest po prostu nieatrakcyjna i zrobiona trochę na kolanie. Dziewięć utworów złożyło się tutaj na dokładnie czterdzieści sześć minut czterdzieści sześć sekund muzyki, ale w porównaniu z poprzednikiem muzycznie też nie jest najlepiej. Gdzieś zgubiła się duchota i mrok które zapamiętałem z „Ө”. Ale po kolei… Najnowszą płytę otwiera kompozycja Tesla. Gitarowy riff, po którym następuje coś przerażającego – rozwinięcie brzmi jakby zostało sklejone przez jakiegoś amatora w programie do sporządzania dźwięków midi. Jest sztucznie i nieciekawie, muzyka jest całkowicie pozbawiona głębi i przestrzeni. Troszkę lepiej jest w numerze drugim Unmeisen, który niestety za bardzo przypomina Tidesów wymieszanych z lżejszymi partiami Riverside. Dobre wrażenie robi nieco cięższe przełamanie w połowie numeru, ale i tu ciąży nieco sterylne brzmienie całości. Numer trzeci noszący tytuł Snowstorm znów sięga po patenty Tidesów i Riverside – początek z progresywnym zacięciem, lekki i rozwijający się motwy, przetykany ostrzejszym riffem czy przestrzennym spowolnieniem, które byłoby jeszcze lepsze gdyby postawić bardziej na ambient. To również jeden z najciekawszych numerów na tej płycie. Problem wciąż tkwi w brzmieniu, które jest zbyt płaskie, mało wyraziste i… sztuczne. Nieco niepotrzebna wydaje mi się krótka gitarowa kompozycja zatytułowana Interlude, która podobnie jak interludia na „Ө” niewiele wnoszą, a tylko przedłużają album. Zwłaszcza, że gitarowa akustyczna melodia jest powtórzona w Sunrise, czyli kolejnym utworze. O ile sam kawałek jest sympatyczny, to bardzo podobnych kompozycji słyszałem w życiu trochę i nie ma tu bynajmniej elementu zaskoczenia, zwłaszcza że są to patenty Tidesów.
W najdłuższym na albumie Pathways, trwającym nieco ponad dziewięć minut… Ponownie spokojny, rozwijający się wstęp z progresywnym zacięciem i delikatnym żeńskim głosem Małgorzaty Pawłowskiej. Szkoda tylko, że jej głos ogranicza się jedynie do pojękiwań w tle, a nie do realnego wokalu. Ciekawie wypada ostrzejsza część tego numeru, ale pełny odbiór znów zabija przedziwna realizacja brzmienia. Dobrze to słychać w finałowej partii, gdzie ostrzejsze riffy gitar nie wybrzmiewają, a wyraźnie są duszone w miksie. Bardzo ciekawie zaczyna się Shapeshifter – riff z początku aż prosi się o to, żeby puścić go głośniej, tak żeby uderzył w twarz, ale ponownie zawodzi brzmienie. To nadal nie pozwala riffom zaznaczyć swojej obecności i zadziorności. A szkoda, bo siódmy utwór jest naprawdę niezły i jednym z ciekawszym na „Shades”. To samo tyczy się przedostatniego noszącego tytuł Vipassana – ciekawsze struktury, zdecydowanie bardziej posiadające swój własny charakter, nie zachwycają tak jak powinny. Znów nie ma odpowiedniego wybrzmienia instrumentów, brakuje przestrzeni i wyraźnie słychać, że najwięcej dzieje się w miejscach, które zostały ścięte podczas produkcji. Kończąca płytę kompozycja tytułowa mieści się w tej samej kategorii, a do tego jest o tyle ciekawa, że gościnnie na klawiszach zagrał Piotr Grudziński (ale nie chodzi o zmarłego w zeszłym roku gitarzystę Riverside). Dodatkowo pojawia się ponownie głos Małgorzaty Pawłowskiej, tym razem z wokalem, który zaskakująco dobrze pasuje do muzyki (może warto by pomyśleć o większej ilości utworów ze śpiewem?). Szkoda też, że w momencie gdy utwór nabiera barw i tempa, to nagle się urywa i wycisza zamiast rozwinąć bardziej długim, rozbudowanym pasażem.
Mindsedge po pięciu latach od debiutu nie powrócił z dobrym materiałem. Przez ten czas w muzyce post-rockowej wydarzyło się znacznie więcej niż to, co znalazło się na ich drugim albumie. Na tym krążku brakuje przestrzeni, emocji, ale przede wszystkim dopracowanego brzmienia, które tłamsi potencjał najciekawiej zapowiadających się fragmentów, proszących się o solidne uderzenie. Nie można wprawdzie liczyć na wybitne umiejętności czy instrumentalne popisy, ale to wcale nie oznacza, że to, co słyszymy jest źle zagrane. Mindsedge wciąż ma ogromny potencjał, ale musi się znaleźć w dobrych rękach i w dobrych uszach, aby wykrzesać z ich twórczości prawdziwą jakość. Słucha się „Shades” naprawdę dobrze i przyjemnie, ale nie ma tutaj miejsca na zaskoczenie. Przyznam, że choć jestem dość mocno rozczarowany drugi krążkiem Mindsedge, to wciąż mocno trzymam za grupę kciuki. Mam tylko nadzieję, że na kolejny materiał nie trzeba będzie czekać kolejnych długich pięciu lat.