Czasami godziny spędzone w internecie mogą doprowadzić do czegoś innego niż znalezienie kolejnego ulubionego filmiku z kotem w roli głównej, który złudnie wzbogaci naszą egzystencję. Czasami wirtualne czeluście skrywają niezbadane piękno, które ukrywa się na drugim końcu półkuli ziemskiej, unikając rozgłosu. Projekt The Reticent z Karoliny Północnej jest dla mnie właśnie czymś takim. Rok 2016 był jak do tej pory naprawdę dobry dla muzyki, ale bez „On the Eve of a Goodbye” byłby dla mnie boleśnie wybrakowany, bo jak do tej pory nie miałem tak mocnego kandydata na płytę roku. Nie spodziewałem się też, że usłyszę jeszcze dzieło tak bogate w emocje (patrzę na ciebie, Kristoffer Gildenlöw). Wielka tylko szkoda, że po raz kolejny zainspirowane tragicznymi wydarzeniami. Koncept przedstawiony na płycie to historia przyjaciółki (tytułowa Eve) Chrisa Hathcocka, czyli muzyka ukrywającego się pod nazwą The Reticent, która popełniła samobójstwo. Artysta opisuje tu okres sprzed i po jej śmierci – krótkie przerywniki ciągle odliczają czas do jej tragicznego końca. Chris wyrzuca z siebie emocje i próbuje wyobrazić sobie, o czym Eve mogła myśleć przed swoim samobójstwem. Jest to bardzo bolesny proces, który wybrzmiewa w każdym dźwięku na płycie. Ze względu na emocje, czasami nie wytrzymuje też głos wokalisty, który łka w utworze Funeral for a Firefly. Kompozycja ta została nagrana za jednym podejściem, co wzmacnia jej autentyczność. Ogromem emocji przytłacza też The Day After, w którym ekspresja wokalna rozbija mnie na atomy. Z drugiej strony mamy też kompozycje jak singlowa The Girl Broken, w której przeważają wielowątkowe ścieżki gitarowe i niemal death metalowa zaciekłość. Muzycznie krążek jest progresywno-metalowym kolosem (72 minuty), który nawet przez sekundę nie wydaje się kraść czasu słuchacza, ponieważ daje tyle w zamian. Sam koncept tworzony był przez ok. 10 lat. Chris Hathcock skomponował to dzieło sam i zagrał na prawie wszystkich instrumentach, do tego zaprezentował jeden z najbardziej imponujących popisów wokalnych w tym roku. Jego wszechstronny głos, przypominający w momentach śpiewanych Aarona Lewisa z grupy Staind, potrafi z wielką łatwością przejść do przeszywającego krzyku, a nawet zwierzęcego growlu. Chciałbym, żeby każdy muzyk potrafił zawrzeć tyle artystycznego bogactwa na jednej płycie, co ten Amerykanin. Jego muzyka skupia się na autentycznych uczuciach i ważnej treści zamiast łechtać jego własne ego i oferować nam wydmuszki reklamowane jako arcydzieła. Próżno tu szukać rozpasanych ekspozycji instrumentalnych. Niektórzy mogą zakrzyknąć, że muzyk żywi się tragedią, ale prawda jest taka, że każdy artysta czerpie inspiracje ze swoich przeżyć. Jestem pewien, że Chris nie mógł przejść obok śmierci przyjaciółki obojętnie i oddał w nasze ręce swoisty hołd. Jeśli szukacie w muzyce czegoś prawdziwego, czegoś, co poruszy i sprawi, że zapomnicie o błahych bolączkach życia, najnowsza płyta The Reticent jest dla was. Arcydzieło? Czas pokaże.