More Experience – Piosenki z szuflady, czyli jest tak, jak jest

★★★★★★✭☆☆☆

 1. Za sprawą komet 2. To właśnie my! 3. To nasz czas 4. W czasy 5. Piosenka z przesłaniem 6. Czasy z moich marzeń 7. Utkana z moich snów 8. Przebudzenie 9. Tam spotkam słońce

SKŁAD: Piotr Dudzikowski – aranżacje, słowa, gitary, wokale, bas, perkusja

PRODUKCJA: Piotr Dudzikowski

WYDANIE: 2015 – Old Hippie Records XII

Powracamy do lat 60. i 70., i kiedy piszę powracamy, mam tu na myśli kompletny wehikuł czasu. Co jak co, ale czas na zebranie „doświadczenia” to ten śmiałek owego wydawnictwa miał, ale zaraz… przecież More Experience wydał już album, tyle że piętnaście lat temu. Zdjęcia też załączyłem stare, bo ta płyta najzwyczajniej „nie powinna” być wydana w 2015 roku. Wydaje się bowiem, że tak jak od początków wspomnianych lat 60., tak i od tych dzielących debiut piętnastu, studyjny projekt, który po tylu latach wraca, nadal żyje ówczesną mentalnością aranżacji. Kiedyś przede wszystkim w manierze wczesnego Pink Floyd, a dziś? 

Mało się zmieniło, ale jest to stanowczo słyszalne przy całościowym odbiorze. Króluje psychodeliczny rock pokroju Jefferson Airplane. Więcej tu również spokoju i skoordynowanych ruchów Soft Machine zastępujących inspiracje dokonań SBB. Postawiono przede wszystkim na charakter aranżacyjnie krotochwilnych „piosenek”. No, ale koła tu na nowo nie odkryłem, bo mówi to sam za siebie tytuł wydawnictwa. Nie doświadczymy więc rozwlekłych improwizacji, chociaż pamiętliwe wykony solowe zostały (To właśnie my!). Anturaż ukartowany stricte na przebój i… to się udało. Kompozycje uderzają swoją hiciarską postawą bezpośrednią, bez mdlenia naszych uszu „zbędną” instrumentalizacją, którą tylko momentami przyćmiewa psychodeliczny klimat niemający szans na głębsze wyrobienie swoich abstrakcyjnych meandrów brzmienia. 

Sam „zespół”… cóż, zredukowany został do osoby Piotra Dudzikowskiego. Najbardziej jednak brakuje kobiecego migotliwego wokalu. Co do innych zmian… dziwne, ale nie rzucają się tak szybko na „uszy”. Człowiek-orkiestra robi swoje i robi to z tak dokładną precyzją i z tak bogatą aranżacją przeróżnych instrumentalnych ornamentów, że dopiero po dziesiętnym przeczytaniu składu z okładki płyty próbujemy połączyć jakoś te kropki, które tworzą w tym projekcie… jednego człowieka. I niech mi ktoś teraz powie, że istnieją rzeczy niemożliwe…

Muzyka jak muzyka, ale teksty… ironiczne, pastiszowe i onieśmielająco pozytywne. Ten album to pełnia hippisowskiego odrodzenia, przede wszystkim ze względu na charakterystyczną naiwność ówczesnych tematów liryk. Nie wiem, czy do końca pisanymi na poważnie, czy raczej w celu dotarcia całej groteskowej atmosfery, ale w każdym wypadku był to szczyt zacny i po prostu udany. Słucha się tego z prawdziwym uśmiechem na twarzy, który absolutnie nie jest wymuszony.

W tle zawierucha rzewnych riffów, które pochłaniają swoją energią i kontrastują ze specyfiką „orientalizmów” pytającego się o naszą autopsję Jimiego Hendrixa konsultującego się z Czesławem Niemenem. Kawałki niesamowicie melodyjne, ciekawie rozwidlają je zarówno chórki (To nasz czas, Piosenka z przesłaniem), jak i wspomniane smaczki przesterów i innych „przeszkadzajek”. Owszem, zdarzają się potknięcia, a raczej brak głębszego „rozdrobnienia” tematyki i samej konwencji, bo ta niekiedy zahacza o powtarzalność schematów, ale palcami nie będę już niczego wytykał. Dlaczego?

Prelegenci spodziewaliby się może czegoś innego, ale… podoba mi się, że ta właśnie płyta wydana została bez jakichkolwiek uprzedzeń, oczekiwań, przymusu, a wyłącznie z chęci wyrażenia swojej artystycznej duszy, która niezachwiana w swoich inspiracjach okazała się nadal żyć swoją pasją. Przynajmniej w to chciałbym wierzyć, ale nikt chyba po przeczytaniu tytułu „Piosenki z szuflady, czyli jest tak, jak jest” nie pomyśli, że intencje były inne. Album pod względem wykończenia doskonały nie jest, ale wątpię, że to stanowiło priorytet tego artysty. Ta płyta nie musiała być bowiem wydana, zwłaszcza przy takim „poślizgu”, ale może właśnie takie szczere projekty odradzają wartość muzycznego uniwersum?