Dla wielu osób z pewnością będzie to zaskoczeniem, ale Terminal Cheesecake powstał w Londynie w 1988. Do 1994 roku zespół był bardzo aktywny (5 płyt długogrających), po czym zawiesił działalność. Grupa postanowiła powrócić do świata żywych nagraniem live z Marsylii z 2015 roku. Terminal Cheesecake prezentuje się jako potężna gitarowa bestia, która chętnie oddaje się improwizacji (Fake Loop) i przejawia niebezpieczne dla ucha przywiązanie do sfuzzowanych efektów gitarowych. Johnny Town-Mouse to 8 minut gitarowego szaleństwa, które jedni nazwą wirtuozerią, inni zaś hałasem. Ja jestem zdecydowanie w tej pierwszej grupie – świetna robota. Słychać, że powrót tej załogi jest uzasadniony. Ich muzyka brzmi potężnie i imponuje ponadczasowością. W większości to, co wydobywa się z ust wokalisty, nie może być nazwane śpiewem (może poza Poultice, w którym wokale brzmią, jakby dobiegały zza ściany, i repetytywny Wipey). Są to głównie maniakalne krzyki lub melorecytacje. Działa to bardzo dobrze, bo to dzika muzyka, której nikt nie powinien być w stanie ujarzmić. Jeśli chcecie się zapoznać z „sernikową” definicją noise rocka silnie nacechowanego psychodelią, „Cheese Brain Fondue (Live in Marseille)” jest świetną wizytówką zespołu i furtką do złotych lat tej muzyki. Jeśli jednak wolicie studyjne nagrania, w 2016 roku Terminal Cheesecake wydali „Dandelion Sauce of the Ancients”. Możecie też zanurzyć się w odmętach historii. Zdaję sobie sprawę, że 73 minuty tego typu muzyki to ciężki orzech do zgryzienia, ale naprawdę warto zaryzykować.