Sigur Rós (Warszawa, Amfiteatr w Parku Sowińskiego, 25.06.2013)

Setlista: 

1. Yfirborð 2. Vaka 3. Svefn-g-englar 4. Saeglópur 5.  Ísjaki  6. Brennisteinn 7. Hrafntinna 8. Varúð 9. Hoppipola 10. Með Blóðnasir 11. Olsen Olsen 12. Kveikur 13. Festival / 14. Glósóli 15. Popplagið

Warszawa. 25 czerwca. Park Sowińskiego. W tym miejscu i o tej porze muzyka przejęła władzę nie tylko nad światem, ale i wszechświatem. Aktu kreacji czegoś, co trudno ubrać w słowa, dokonało trzech bogów – Jónsi Birgisson, Georg Hólm i Orri Páll Dýrason – występujących pod jedną, w pełni skondensowaną postacią – Sigur Rós. 

To trio już dawno przestało być dla mnie tylko „zespołem, którego słucham”. Ich muzyka stała się dla mnie źródłem życiodajnej energii, a jej słuchanie czynnością tak samo niezbędną do życia jak jedzenie, choć nie tak prozaiczną, wręcz przeciwnie – bardzo celebrowaną i kontemplowaną. Diagnoza: zachorowałam na totalny siguroholizm. Mój stan pogłębiał się coraz bardziej, szczególnie za sprawą dwóch fundamentalnych w tej kwestii wydarzeń. Pierwszym z nich było obejrzenie filmu „Heima”, który zamienił mnie w synestetyka. Drugim – uczestnictwo w ich koncercie w ramach festiwalu „Sacrum Profanum” w Krakowie w 2012 roku. Chociaż… słowo „koncert” to absolutnie nieadekwatne określenie dla Sigur Rós na żywo. Sensualne doświadczenie dźwięku – tak to należy zdefiniować. Na kolejną muzykoterapię czekać nie musiałam długo – jedyne 9 miesięcy. Napięcie rosło wprost proporcjonalnie do upływającego czasu, aż w końcu zamieniłam się w kłębek emocji. Z jednej strony wszystkie komórki mojego ciała przepełniała ekscytacja, z drugiej jakaś obawa związana z tym, czy sprostają moim wygórowanym oczekiwaniom. Wydawałoby się, że krakowskim występem zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, ale tym razem znowu ją przeskoczyli, wyznaczając nowe granice perfekcji.

W tym miejscu muzyka przejęła władzę nie tylko  nad światem, ale i wszechświatem (fot. jarrowka)

Jedynym minusem tego, co wydarzyło się kilkadziesiąt godzin temu, a w czym trwam do teraz, jest totalna niemoc werbalna i strach, iż słowa pomniejszą rzeczy, które były nieskończenie wielkie. Muzyczna uczta z Sigurami, to jedno z tych zjawisk, których opisać się nie da, by oddać cały ich smak, aromat i kunszt, jednocześnie unikając banalizowania i spłycenia. Posługując się definicją, jaka powinna zagościć na stałe w słownikach, Sigur Rós na żywo to pojęcie oznaczające byt doskonały, najwyższy, pełny, bezwzględny, nieuwarunkowany. Pozostając w sidłach totalnej egzaltacji, spróbuję jednak opowiedzieć coś więcej. 

Brak supportu sprawił, że danie główne zostało podane od razu. To „od razu” trwało kilka godzin, począwszy od chilloutowego oczekiwania na trawie w Parku Sowińskiego, czy też koczowania co poniektórych przed bramą w pełnym słońcu, a skończywszy na zajęciu w miarę dogodnej pozycji przed samą sceną, dającej niezłą perspektywę. W głowie jedno: wyostrz zmysły, które za chwilę będą stymulowane z każdej możliwej strony i zostaną poddane percepcji fizycznej, mentalnej, czy nawet astralnej.

Podróż wśród dźwięków, melodii, brzmień, tonów, basów, ich rytmicznej pulsacji w gestach, ciałach i mimice głównych aktorów tego widowiska, rozpoczęło Yfirborð, które było niczym wypełnienie płuc dźwięcznym, sigurowym tlenem. Spokojne, rozmyte, ambientowe dźwięki sprawiły, że moje wnętrze zaczęło wrzeć, dostałam sygnał, iż emocje chcą się uwolnić. Ich erupcja nastąpiła chwilę później za sprawą utworu Vaka i jego piękno-gorzkiego charakteru. Pojawił się ten dziwny rodzaj bólu, który jednocześnie przynosi rozkosz. Zgodnie z wyśpiewaną przez Jónsiego instrukcją westchnęłam lekko, wzięłam głęboki oddech. I poczułam się samotnie, bardzo. Prawdopodobnie jak pozostałe kilka tysięcy stojących obok mnie czy siedzących dalej osób, które też to słyszały. Svefn-g-englar sprawiło, że zaczęłam lewitować, by z każdym kolejnym falsetowym „tju tju” unosić się coraz wyżej. Saeglópur to z kolei rytmiczny popis Orriego na bębnach. Pasja z jaką grał, widok jego oczu przesiąkniętych demiurgiczną siłą, zostanie mi w pamięci do końca życia. Zobaczyć twarz człowieka wypełnionego autentycznym natchnieniem, które z furią zamienia w słyszalne dzieło sztuki – rzecz pierwszorzędnie niesamowita. Pompatyczne Ísjaki, miażdżące impetem Brennisteinn i kojąca, a zarazem wskrzeszająca ogień odczuć Hrafntinna, czyli przedstawiciele niedawno narodzonego dziecka „Kveikur”, wzmocniły doznania przed tym, co najlepsze. 

(…) obłędny optymizm, oczyszczone   wnętrze i ożywione ciało… (fot. jarrowka)

Specyficzny nastrój każdego utworu budowała oczywiście fenomenalna, barwna oprawa za sprawą wizualizacji, gry świateł i kolorów, kłębów mgły. Momentem zupełnie przełomowym było Varúð. Wymowne spojrzenie Jónsiego z Orrim do siebie, nabranie powietrza w płuca przez tego drugiego, było zapowiedzią teleportacji do innej galaktyki, do zupełnie odrębnego wymiaru. Moje serce zostało rozerwane na strzępy, zresztą nie tylko ten organ uległ poważnej destrukcji. Dosłownie umarłam z wrażenia. Zmartwychwstanie nastąpiło już na Hoppipoli i pierwszym wychwyconym, totalnie rozbrajającym uśmiechu Jónsiego, który wyraża więcej niż tysiące słów. Rozszczepiłam się na atomy idealnego, fascynującego, bezgranicznego szczęścia. Swoją drogą, osoby, które zostały przed amfiteatrem, prawdopodobnie w tym momencie skakały w kałużach. Ekstatyczny trans trwał w najlepsze na Með Blóðnasir i chóralnym wtórowaniu Jónsiemu przez wszystkich zgromadzonych siguroholików. Wzbogacone aranżacyjnie Olsen Olsen pobiło ubóstwianą przez mnie „heimowską” wersję. Zahipnotyzowało, cudownie oczarowało, wprawiło w harmonijny błogostan. 

Magia oddała prym bezwzględnej i absolutnej dominacji ściany dźwięku na Kveikur. Niesamowity hałas gitar oraz bębnów przyniósł przerażenie i unicestwienie. Następnie stenografia uczuć, czyli Festival. Smyczek Jónsiego dotykał nie tylko jego gitary, ale i najczulszych i najwrażliwszych strun mojej duszy. 50-sekundowa falsetowa partia na jednym wydechu, prawie że niezmącona przez okrzyki i oklaski, po czym szaleńcza radość, obłędny optymizm, oczyszczone wnętrze i ożywione ciało. 

Koniec? Nie, nie. Bis, który zamurował, wprawił w absolutne osłupienie za sprawą Glosóli i tradycyjnego Popplagið. Szczęka mi opadła i właściwie to do tej pory jej nie znalazłam. Ten ostatni utwór to cud świata, choć bardziej w tym miejscu pasuje określenie – cudowny koniec świata. Dreszcze, swoiste porażenie dźwiękiem, odrealnienie. Jónsi tradycyjnie złamał smyczek, jak i moje serce. Spektakl się skończył, świat się skończył, wszystko się skończyło. Aktorzy wyszli po raz ostatni na scenę, serwując ukłony – roześmiani i uradowani, a przy tym skromni i sprawiający wrażenie, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, jak wielką moc posiadają i jak potężnie oddziałują na ludzi. Widok kilku tysięcy wzruszonych i pałających szczęściem twarzy oraz burza rytmicznych oklasków miały im to uświadomić. 

(…) potrafią wprowadzić do bezmiaru innego świata… (fot. jarrowka)

Zadziwiające jest to, że obydwa koncerty Sigurów doprowadziły mnie do takiego samego, euforycznego stanu końcowego, do wszechogarniającej błogości, ale w sposób zupełnie różny. Pierwsze spotkanie z metafizyczną mocą ich muzyki na żywo trafiło we mnie centralnie ze zmasowaną mocą. Wówczas dźwięki niosące się po Hali Ocynowni za sprawą znacznie lepszej akustyki oraz industrialnego klimatu zdominowały mnie, zamieniły w jamochłona, który tylko chłonął i upijał się tym, co dostawał. Natomiast w amfiteatrze dryfowałam w morzu różnych odczuć, od nostalgii poprzez subtelne uniesienia, aż do silnych wzruszeń, które albo przynosiły ukojenie albo wprawiały w ekstazę. Drugi koncert, drugi etap wtajemniczenia. Czekam z niecierpliwością na kolejne. 

Fenomen Sigur Rós polega na tym, że przez swoją muzykę, bazującą na fuzji dźwięków, potrafią wprowadzić do bezmiaru innego świata. Kolejny raz przez dwie godziny stałam się jego częścią, pochłonęła mnie ta inność, a moje serce odżywiało się całym bogactwem uczuć. Dziękuję, Sigur Rós. Kolejny raz.