Aviaries – Aviaries

★★★★★★★☆☆☆

1. Pills 2. Blindfold 3. Wrecks 4. What you breathe with 5. Soil 6. Cold

SKŁAD: Marcin Cieślak, Krzysztof Młyńczak, Mark Magick, Bartłomiej Kalisz

PRODUKCJA: Łukasz Jackowski – Core Studio

WYDANIE: Requiem Records 2016

www.aviariesband.com

Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące ku ramionom Oriona. Oglądałem promienie kosmiczne błyszczące w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy na deszczu. Czas umierać… – powiedział w filmie „Łowca Androidów” Roy Batty, znakomicie grany przez Rutgera Hauera. To właśnie te słowa przyszły mi jako pierwsze na myśl gdy spojrzałem na okładkę debiutanckiej płyty Aviares sięgającej po zimno falową elektronikę wyciągniętą gdzieś z lat 80. Nawet muzyka przypomina trochę tę, którą na potrzeby wspomnianego, wciąż fantastycznego filmu, napisał Vangelis. Zwłaszcza gdy mówimy o pierwszym numerze, który tę płytę otwiera.

Mowa o Pills, który choć roztacza wokół siebie narkotyczną wizję, świetnie odnalazłby się w estetyce mrocznego kina science-fiction. Elektronika, z dusznymi tłumionymi uderzeniami perkusji i nieoczywistą linią gitary znakomicie wkręca się w głowę budując wizję nocnego miasta pełnego neonów pośród którego bohater tuła się w jakimś szaleńczym somnambulicznym amoku.  W drugim numerze Blindfold robi się jeszcze bardziej chłodno i duszno, a całość nieco przypomina brzmienia znane z Joy Divison. Atmosfera jest tutaj zdecydowanie nieprzyjemna, klaustrofobiczna, ale jednocześnie przez przytłoczenie tymi jawnie negatywnymi emocjami oczyszczająca i piękna. Ten sam, a nawet jeszcze smutniejszy klimat towarzyszy w bardzo dobrym Wrecks, który znów jest wędrówką, ale tym razem poprzez powykręcane, schizofreniczne przestrzenie, od których bohater liryczny nie bardzo może uciec.

Zimno-falowo, ale i nieco mniej duszno jest w znakomitym utworze czwartym What you breath with, który zachwyca motorycznym riffem i chłodnym niemal ambientowym tłem, które następnie odrobinę przyspiesza, zupełnie jakby bohater liryczny odzyskał nieco wiary w siebie i postanowił, że nie podda się swoim lękom i przeciwnościom. Walka z nimi z całą pewnością następuje, gdy całość jeszcze bardziej przyspiesza i zaczyna mocniej pulsować. Nie wiedzieć czemu chłodno, duszno i nieprzyjemnie robi się wraz z akustycznym początkiem Soil kontrapunktowanym mrocznym brzmieniem syntezatorów. Majstersztykiem jest z kolei finałowy Cold. Posłuchajcie jak chłopaki budują w nim nastrój: odhumanizowane mechaniczne bity kapitalnie łączą się tutaj z elektronicznymi pulsacjami i delikatnymi dźwiękami gitar, które rozpędzają się coraz mocniej, oplatając ramionami maszyny żywo wyjętej z jakiegoś „Matrixa”, bo shoegaze’owy w swojej strukturze finał znów przywodzi na myśl któryś z tych wciąż nierealnych filmów science-fiction. Wraz z wyciszającym się zakończeniem mamy tylko nadzieję, że bohater liryczny dotarł do kresu swojej wędrówki, a jej finał był na tyle szczęśliwy, że spogląda przed siebie i wie, że nic go nie złamie.

Jedynym zarzutem jaki znajduje wobec debiutu Wrocławian to wokale, których przez filtry i tłumienia kompletnie nie słychać, a brak książeczki z tekstami jeszcze bardziej utrudnia ich zrozumienie. Giną one bowiem zupełnie w brzmieniu i strukturach jakie budują wokół nas muzycy. Warto by było się zastanowić czy naprawdę są one konieczne, w mojej ocenie nie – bo i tak cała uwaga skupia się na zimnych, nieodstępnych z pozoru dźwiękach, w które trzeba przeniknąć i dokładnie wielokrotnie się wsłuchać, by w pełni uzyskać obraz jaki został zapisany w muzyce Aviaries. Odnoszę wrażenie, że to taki soundtrack do nieistniejącego post-apokaliptycznego filmu i być może stąd okładka i pierwszy utwór na płycie skojarzył mi się z „Łowcą Androidów”. Na Aviaries warto bowiem zwrócić uwagę i dać zabrać sobie te niespełna trzydzieści pięć minut z życia i zatopić się w snutej przez nich opowieści i przez chwilę pomarzyć, ze ktoś zdolny robi ekranizację na przykład takiego „Niezwyciężonego” Stanisława Lema z muzyką Wrocławian…