jZamojski – Sześć (EP)

★★★★★★✭☆☆☆

1. Ap 21,1 2. Łk 10,33 3. Pnp 1,5 4. Rt 3,8 5. J 8,48 6. Ap 21,1 (Futurospekcja remix)

SKŁAD: Jakub Zamojski – trąbka, wokal, gitara klasyczna, gitara elektryczna, pianino, elektronika; Piotr Kowalski – perkusja (1, 2, 6); Błażej Gębura – saksofon sopranowy (1); Miłosz Zamojski – skrecze (5)

PRODUKCJA: Jakub Zamojski

WYDANIE: 8 lutego 2014 – SuperSoundLabel

www.facebook.com/jakubzamojski

Jakub Zamojski to pochodzący z Lublina współtwórca projektu Half of a dB (wcześniej nagrywającego jako B.R.O.), którego album „Sześć” jest zresztą kontynuacją. Spore doświadczenie pozwoliło mu również na support takich polskich gigantów, jak Władysław Komendarek. Tym razem w cieniu swojego specyficznego ambientu stworzył solowy elektroniczny pejzaż klasycznego pastelowego nu jazzu. Kontrowersyjne to nie jest, bo przecież jazz to bardzo elastyczny gatunek muzyczny, ale nie znaczy to, że produkt powinien być pozostawiony bez uwagi.

Zanurzając się w świat jZamojskiego wyostrzamy nasze instynkty i podbijamy dynamiczne rejony „Sześć”. Płyta niesie swoją porywczością i mimo że wszytkie utwory są od siebie różne, to ciągle mamy wrażenie spójnej koncepcji monolitu i wyjątkowej techniki. Nie jest bowiem trudne skonfrontowanie przeciwstawnych sobie brzmień, ale udowodnienie ich racji bytu w tym samym muzycznym wymiarze. Wydaję mi się, że J. Zamojski w jakimś stopniu to osiągnął.

To osobista wizja apokalipsy, chociaż w pewnym stopniu odwzorowująca znane nam wielu muzyczne horyzonty.

Jazz jest tu jednak jedynie dodatkiem, który ma odróżnić elektroniczne fundamenty. Do takiego działania trzeba mieć sporą wodzę fantazji i wyobraźni. Nie jest bowiem łatwe połączenie tych dwóch światów bez popadania w pastisz. Zbity sopranowy saksofon, kąśliwa gitara i zduszona trąbka mogą być jednak złudne, bo chociaż czasami dominują, to nie ma tu nadzwyczaj fantazyjnych struktur melodycznych. Ważne jednak, że takie instrumentarium się pojawia, bo całej płycie nadaje dostojnego ciepłego tonu i zupełnie innego kalibru tych oziębłych emocji, jakie serwuje.

Płyta tego lubelskiego producenta jest płynna (Rt 3, 85, Pnp 1, 5), ale równocześnie niezwykle stabilna i twarda z licznymi ornamentami i świetną budową aranżacji (J 8,48), dlatego w letarg nikt prawa popaść nie ma, ponieważ dynamika często rozpędza się do szybszych temp (Ap 21, 1). Często niesie za sobą psychodelię oblaną mrokiem i brudem zardzewiałych brzmień opartych na wyrazistych korespondencjach połamanej perkusji z trip-hopowymi bitami miękkiego eksperymentalnego dark jazzu, eksponowanego w tle elementami nawiązującymi do śpiewu alikwotowego (Łk. 10.33). 

Płyta jest jedynie narzędziem. Głębię jej muzyki należy odkryć i przeżyć samemu.

Ten album to również multum emocji, które wiążą ze sobą niepokój i głęboką refleksję, zwłaszcza jeżeli przy słuchaniu sprawdzimy treść odwołujących się do nazw utworów wersetów z nomenklatury Pisma Świętego, które wbrew pozorom, jak niektórzy sądzą, nie są przyporządkowane przypadkowo. Zresztą, jak sam mówi: (…) Muzyka powstała najpierw, dopiero później zastanawiałem się nad nazwami, nad kontekstem. Na dużą uwagę zasługuje fakt, że wszystko to stworzył, nagrywając instrumentalne partie w większości samodzielnie. Nic dziwnego, bowiem „Sześć” to osobista wizja apokalipsy tego artysty, chociaż w pewnym stopniu odwzorowująca już znane nam wielu muzyczne horyzonty. To sześć różnych dróg, również tych muzycznych, ale autor nikogo nimi raczej nie zaskoczy. J. Zamojski raczej insynuuje pioniera, którym przecież dzięki tej płycie nie zostanie, ale w dużym stopniu rozbudzi fascynacje wspomnianymi brzmieniami. Tym bardziej że to dzieło z pewnością szczere. Dużym plusem jest muzyczne tło, jaki ten album tworzy. Nadawałoby się świetnie do niejednego filmu, ale projekcję jednak pozostawiam każdemu bez subiektywnych porównań. Na pewno swoją molową tonacją album trafiłby w atmosferę melancholii i dramatu niejednego kinowego hitu.   I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły i morza już nie ma – czytamy w biblijnym fragmencie Apokalipsy św. Jana. Cóż, gdyby nic wcześniej takiego nie było stworzonego pod względem muzycznym, mielibyśmy fenomen, ale nikt nie powiedział, że właśnie ta muzyka nie mogłaby stać się tłem do apokalipsy. Byłby piękny finał, z jeszcze lepiej dopasowanym klimatem.

Albumem „Sześć” autor nie stworzył jednak nowych ideałów, ale odkrył dla siebie nowe wartości i to chyba najważniejsza rzecz z perspektywy odbioru tej płyty, bo dzięki nim z pewnością trafi też do innych. Płyta J. Zamojskiego, jak sam stwierdził, jest jedynie narzędziem. Głębię jej muzyki należy odkryć i przeżyć samemu – po swojemu.