Sylwetki Arilda Andersena sympatykom jazzu na pewno nie trzeba przedstawiać. O jego klasie i renomie świadczą chociażby wspólne występy i nagrania z takimi artystami jak: Jan Garbarek, Dexter Gordon, Sonny Rollins, Terje Rybdal, Bill Frisell, Phil Woods, Chick Corea, George Russell, Don Cherry i tak jeszcze długo by wymieniać. Polska publiczność zapewne najlepiej zapamiętała tego kontrabasistę z płyty „Bluish” (1992), gdzie wraz z Jonem Christensenem na perkusji wystąpił w autorskim projekcie Tomasza Stańki.
Trzyosobowe ensemble Arilda Andersena, które wystąpiło w edynburskim Queen’s Hall to zdecydowanie jedno z najbardziej interesujących i niezwykłych jazzowych trio jakie pojawiło się w ostatnim dziesięcioleciu. Obok norweskiego mistrza kontrabasu w jego skład wchodzą szkocki saksofonista Tommy Smith oraz włoski perkusista Paolo Vinaccia.
Grupa powstała w 2007 roku, by już rok później nagrać swoją pierwszą płytę „Live at Bellevill”. Wydawcą była prestiżowa wytwórnia ECM, dla której muzycy nagrywają do dziś. Nagranie to zdobyło wiele pochlebnych opinii krytyków, a sam Andersen wyróżniony został przez francuską Academie du Jazz jako najlepszy europejski muzyk 2008 roku. Obok występów w Europie, USA, Kanadzie, Japonii, Argentynie, zespół może pochwalić się koncertami w tak egzotycznych dla jazzu państwach jak: Nikaragua, Indie, Gwatemala, Panama, czy też Egipt.
Koncert rozpoczął się od słów: It’s not gonna work! Wypowiedziawszy to Norweg pokazał publiczności swój smyczek, z którego zwisało całe włosie. Muzyk był tym faktem zdecydowanie bardzie zaskoczony niż sama widownia. Po krótkich i nieudanych poszukiwaniach zaginionej części smyczka trio przeszło do gry. Lider chcąc czy nie chcąc musiał ograniczyć się do klasycznego walkingu.
źródło zdjęcia |
Od samego początku muzyka oparta byłą na silnym pulsie, który wybijał z pasją jakby żywcem wyjęty z heavy – metalowej kapeli Paolo Vinaccia. Każdy z muzyków był równoprawnym członkiem bandu mając zbliżony wkład w rozwój muzycznej narracji. Sprzyjała temu sama formuła tria: kontrabas – perkusja – saksofon. Artyści mieli wystarczająco dużo przestrzeni zarówno na polu harmonii, melodyki, rytmu i kontrapunktu. Tommy Smith czarował swoimi partiami solowymi aż do granic przesilenia ekspresji. W pierwszym utworze Science niektóre jego frazy oparte były wyłącznie na przedęciach. W brzmiącej jak hymn kompozycji Mira, pochodzącej z drugiej płyty tria o tym samym tytule (ECM, 2014), zaskakiwał tonem raz przenikliwym i ostrym, by chwilę później przejść w górny rejestr i brzmieć tak łagodnie i miękko, jakby to nie był już saksofon tenorowy, a sopran. Szkot popisał się też przepiękna introdukcją do utworu kończącego pierwszy set, którą wykonał na japońskim flecie prostym zwanym shakuhachi.
Zgranie kontrabasu i perkusji to absolutna klasa światowa! To akcentowanie na niemiarowe części taktu pojedynczych nut! Partie solowe oparte były często na dialogu pomiędzy Andersenem, a Vinaccią. Soczyste i dosadne brzmienie kontrabasu, czasami z dodatkiem elektroniki, doskonale współgrało z finezyjnym groovem Włocha. Vinaccia potrafił zadbać też o kolorystykę brzmienia tej swoistej konwersacji. Obok rozmaitych rozmiarów pałeczek, grał również samymi rękoma oraz miotełkami, choć niektóre ze względu na ich rozmiar należałoby nazwać raczej miotłami. Jeszcze raz okazało się, że pewny siebie drummer, niebojący się silnego uderzenia i nie pozwalający partnerom na zbyt częste arytmiczne odjazdy jest w takiej formacji niezastąpiony. Sprawia, że muzyka jest bardziej przystępna i zwyczajnie się… nie nudzi.
Rockowa energia towarzyszyła zespołowi również po przerwie, kiedy to usłyszeliśmy takie utwory jak Blussy, Venice oraz Saturday. Wszystko żarło i skrzyło od pierwszch taktów. To właśnie w ostatnim z wymienionych utworów Andersen popełnił swoje najlepsze solo, w rytmie na 15! Coraz śmielsze kręgi zataczały linie melodyczne, a rytmika tętniła bujną rozmaitością. Wszystko zwarte żelazną logiką. Nie obyło się bez bisu, na który trio zagrało słynny standard Alfie z repertuaru Burta Bucharacha.
Przywołując słowa Ingmara Bergmana: Tylko ten, kto jest dobrze przygotowany ma szansę improwizować. Nie było więc kontrabasowego arco, bo smyczek rozpadł się zanim Andersen zdołał przyłożyć go do strun. Był za to prawdziwie rockowy czad, mimo że trio grało pełnokrwisty jazz.