Zaklinałem się, że David Gilmour byle czego nie wydaje. Mówiłem, że nadchodząca płyta na pewno będzie co najmniej dobra. Wyszło niejednoznacznie, bo to płyta pinkfloydowego substytutu, ale mogłaby być również sygnowana przez Chrisa Rea. Nie to, że kogoś obrażam, ale to po prostu inna kategoria muzyka, po którym takiego typu brzmień i braku bycia konsekwentnym się nie spodziewałem. Oprawiona ta płyta jakimś popowym brokatem przaśności, przez który nie za bardzo wie się, z jakimi intencjami utwory zostały stworzone. Brzmią bowiem jak kopia przebojów Paula McCartneya ze swoich solowych wykonów, jak Rattle That Lock. W tym samym czasie dostajemy enigmatycznie ambientową oprawę, która nijak ma się do poprzednich elementów. Pojawiają się też chóry, aby zaraz przebarwić to na ruchliwy groove w A Boat Lies Waiting czy też kameralny pastisz In Any Tongue bądź bluesowo-jazzowe opary zaścianka muzycznej bohemy w The Girl in the Yellow Dress. Tylko co ma jedno do drugiego? Przyznaję, takie Beauty, za tytułem idąc, jest naprawdę piękne i nie będę się tu nawet czepiał braku pomysłu na marne zakończenie. Album, przede wszystkim w swojej koncepcji, jest jednak bardzo nierówny. Mocno różnorodny, ale objedzenie jeszcze nikomu na dobre nie wyszło. Czasem warto bowiem postawić wszystko na jedną kartę. Tu tego zabrakło, a taki mezalians, bądź co bądź genialnych motywów, mimo że ciekawy, wysublimowany i pięknie zagrany, to jednak drażni swoją niekonsekwencją. Technicznie jest dużo lepiej, chociaż i tu są niedomknięcia, żeby nie szukać za daleko – w kompletnie nieczułej jak dla mnie improwizacji w 5 A.M.. Miks muzycznych wspomnień? Tylko że na „Endless River” Pink Floyd miało to jakieś sensowne usprawiedliwienie. To nadal ma poziom, ale jakieś to wszystko niepoukładane. Ja się zagubiłem.