The Birthday Massacre – Superstition

★★★★★☆☆☆☆☆

1. Divide 2. Diaries 3. Superstition 4. Destroyer 5. Surrender 6. Oceania 7. Rain 8. Beyond 9. The Other Side

10. Trinity

SKŁAD: Chibi – wokal; Rainbow – gitara; Falcore – gitara; Rhim – perkusja; Nate Manor- bass; Owen – keyboard

PRODUKCJA: Dave Ogilvie

WYDANIE: 11 listopada 2014 – Metropolis Records

Jak mówi klasyk: trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Są niestety zespoły, której tej prawdy nie znają i zmuszają nas do bycia świadkami ich stopniowego upadku.

The Birthday Massacre to grupa w pewnych kręgach nieomal kultowa. Ich sukces oparł się na świetnym pomyśle na wizerunek i atmosferę tworzonej muzyki – ociekające lukrem i przyprawione słodkim głosem wokalistki dźwięki połączono z agresywniejszymi partiami, a wszystko to klimatem rodem z karykaturalnej wersji Alicji z Krainy Czarów. Jeśli dołożyć do tego przemyślane, wyraziste kompozycje, to sukces gwarantowany. Sęk jednak w tym, że w pewnym momencie nawet najlepsza formuła się wyczerpuje i należy sobie wtedy zadać pytanie: co dalej?

Odpowiedź The Birthday Massacre brzmi: wydawajmy album co dwa lata i… jakoś to będzie. Niestety „jakoś” oznacza w tym wypadku: za każdym kolejnym razem coraz gorzej. Ostatni naprawdę warty uwagi krążek grupy to „Walking with Strangers” wydany w 2006 r. Od tego czasu rozpoczyna się staczanie po równi pochyłej – płyty i EP-ki z dwoma, trzema ciekawymi utworami i kompletnie przeciętną resztą.

„Superstition” pozostaje wierny tej niechlubnej tradycji. To blisko 40-ci minut bezpłciowej muzyki, która jednym uchem wpada, a drugim wypada. Już otwierające krążek Divide daje nam znać, z czym mamy do czynienia. Z jednej strony jest wszystko to, co w muzyce The Birthday Massacre charakterystyczne – budujące klimat, „cukierkowe” klawisze, słodki wokal Chibi, łagodne zwrotki i cięższe refreny. Gdzieniegdzie pojawia się nawet fragment, w którym wokalistka stara się wydobyć ze swego głosu nieco pluszowego mroku – zupełnie jak w pamiętnym Blue. Tylko że wszystko jest tutaj o parę klas słabsze niż przed laty. Utwory na takim „Violet” (2004) naprawdę miały klimat, były przemyślane, różnorodne i wzbudzały autentyczne emocje. „Superstition” za pomocą podobnych środków usiłuje generować w słuchaczu te same wrażenia, których doświadczaliśmy niegdyś, jednak zupełnie mu się to nie udaje.

Wprawne ucho wychwyci fragmenty będące wręcz autoplagiatem oraz znaczną obniżką formy wokalnej Chibi. Przykro to stwierdzić, ale niegdyś słodka dziewczynka z kucykami starzeje się coraz bardziej i to słychać. Głos obniżył jej się dość znacznie i gdyby nie nałożone na wokal efekty, to prawdopodobnie nie dałoby się jej słuchać.

Nie jest to oczywiście album do cna zły. Od czasów „Pins and Needles” (2010) The Birthday Massacre przyzwyczają nas do przeciętnych albumów, na których, jak wspominałem, znajdziemy mimo wszystko dwie lub trzy perełki. Tak jest i tym razem – fantastyczne, emocjonalne Surrender to jeden z najlepszych kawałków w twórczości grupy i zarazem dowód, że jednak się da. Gdyby tylko starczyło pomysłów na pozostałe utwory… Tuż za faworytem w moim prywatnym rankingu plasują się Rain i Beyond – dwie niezłe piosenki, które nie dorównują może klasykom w repertuarze zespołu, ale wyróżniają się na tle programu płyty.

Szczerze mówiąc, nie da się o tym wydawnictwie zbyt wiele napisać. Jest do bólu przeciętne i – głównie dla fanów – zwyczajnie smutne. Pozostaje nam pogodzić się z tym, że The Birthday Massacre skończyło się po trzecim krążku i zwyczajnie przestać oczekiwać powrotu do dawnej jakości. A wtedy zawód może nawet nie będzie tak srogi.

THE BIRTHDAY MASSACRE – SUPERSTITION