Belgrad – sztuka, muzyka, jazz – bez granic!

Enrico Rava (fot. Rita Pulavska)

Żyjemy w czasach pomniejszenia wartości obiektywnych, które nie mają zastosowania masowego i doraźnie konsumpcyjnego. Abstrakcyjne i elitarne dziedziny jak matematyka i fizyka zdołały uniknąć tego losu, bo konieczne są do celów praktycznych. Gorzej jest z muzyką, ale tylko tą miary najwyższej, stanowiącą abstrakcyjne szczyty możliwości organizacyjnych dźwięku. Ogół społeczeństwa nie za bardzo wie, co z nią zrobić. Nie jest potrzebna do rozrywki, jak szeroko pojęta muzyka popularna, ani celom praktycznym. Czy jest jeszcze na nią miejsce we współczesnej cywilizacji? A może wszelkie definicje i podziały na muzykę złą i dobrą nie mają już uzasadnienia? Muzyka bez granic?

W odpowiedzi na te pytania po raz kolejny udałem się do stolicy bałkańskiej bohemy – Belgradu. Jeżeli ktokolwiek chciałby się kiedyś zapomnieć w metafizycznych rozważaniach, to stolica Serbii będzie do tego idealną lokalizacją. Czas płynie tam jakby wolniej i pozwala nam jeszcze raz zastanowić się nad ewolucją tej najbardziej predestynowanej do unaocznienia syntezy prawdy z pięknem sztuki. Aby nie brzmiało to wszystko zbyt pretensjonalnie, skupmy się wyłącznie na jazzie, być może najbardziej uniwersalnej gałęzi muzyki potrafiącej idealnie połączyć świat abstrakcji muzyki współczesnej z ogólnie dostępną muzyką rozrywkową.

Irina Karamarković (fot. Rita Pulavska)

34. edycja belgradzkiego festiwalu jazzowego miała miejsce w dniach 25-29 października, a koncerty odbywały się tradycyjnie w kulturalnym centrum Domomladine oraz odrestaurowanej sali Kombank Dvorana, gdzie grano już podczas pierwszej edycji festiwalu. Motywem przewodnim tegorocznego wydarzenia było hasło „No Limits Jazz”, które miało swoje odzwierciedlenie w programie. Znalazło się tam miejsce zarówno dla tradycji, jak i awangardy mainstreamu, rytmów orientalnych, latynoamerykańskich, retro-stylistycznego funku oraz występów gwiazd wokalistyki. Czy to w ogóle można ze sobą pogodzić? Skoro „Jazz No Limits”, to pewnie tak, aczkolwiek festiwal ten w poprzednich latach przyzwyczaił widzów do bardziej progresywnego kursu. Trudno tu oczywiści mówić o jakimś mechanicznym uleganiu wpływom, aczkolwiek pofestiwalowe opinie były podzielone bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Początek był bardzo obiecujący. Serbski Fish In Oil zaprzągł do swej załogi amerykańskiego mistrz współczesnej gitary elektrycznej – Marca Ribota – i było to naturalne połączenie artystów, których muzyka ciążyła do siebie od bardzo dawna. Rewelacyjne zgranie świadczyć by mogło o tym, że muzycy grają ze sobą już od lat, aczkolwiek był to ich zaledwie drugi wspólny koncert. Różnica w umiejętnościach pomiędzy Serbami i gościem zza oceanu była w zasadzie niesłyszalna, a przecież pod względem wizerunkowym panuje tutaj przepaść. Ribot to uznana marka i jeden z najbardziej docenianych gitarzystów na świecie, przynajmniej w świecie jazzu. Fish in Oil sławą, i to ograniczoną do okołojazzowych rejonów, pochwalić się może jedynie u siebie w kraju. Bałkańscy artyści pomimo, że mają pasję i zdolności, których pozazdrościć by mogła reszta Europy, to brakuje im promocji i nie chodzi tu tylko o Fish In Oil, ale i pozostałych wykonawców występujących na tegorocznym BJF: Uroša Spasojevića, Uglešy Novakovića i Iriny Karamarković. Ta ostatnia zaprezentowała program z płyty „Songs Fom Kosovo” wydanej jeszcze w 2009. Zaskoczeniem jest więc fakt, że utwory te wykonywała w Serbii dopiero po raz pierwszy. Tymczasem jej warsztat wokalny i charyzma starczyłyby do obdarowania dziesiątek, a nawet setek innych samozwących się wokalistek. Zaistnieć w jazzie, nawet podpartym narodowym folklorem nie jest łatwo, tym bardziej odkrywanie tak uzdolnionych artystów daje wystarczający powód do tego, aby Bałkany odwiedzać regularnie.

Kurt Elling (fot. Rita Pulavska)

Promocji i uznania na pewno nie brakowało innym wokalistom występującym w Belgradzie. Koreanka Youn Sun Nah zagrała w kwintecie, w którego składzie znalazł się jedyny Polak grający na festiwalu – Tomek Miernowski. O niemal nadprzyrodzonych zdolnościach tej wokalistki napisano już wiele. Skrajnie wysokie rejestry, zaskakujące skoki interwałowe, brzmieniowe eksperymenty na granicy krzyku, szmeru i szeptu, a wszystko to w jednej frazie! Dramaturgię jej głosu spokojnie porównać można do tej operowej. Przy takim potencjale niezmiernie dziwi więc zachowawczość w doborze repertuaru. Niestety większość zaprezentowanych utworów nie zmienia się od wielu lat.  Ci, którzy usłyszeli Koreankę po raz pierwszy, mieli więc wystarczający powód do tego, aby wpaść w zachwyt. Pozostali mogli czuć się rozczarowani, a nawet zaniepokojeni, bo jeżeli sztuka nie idzie na przód, to ostatecznie jej wartość będzie coraz mniejsza.

Zupełnie inaczej do swoich występów podchodzi Kurt Elling. Nieustannie najlepszy męski wokalista jazzowy świata nie ma zamiaru się powtarzać. Każda jego trasa koncertowa to nowy repertuar, często też nowy skład bandu, ale niezmiennie ta sama aparycja, klasa i sznyt. Scenariusz koncertu był jak z hollywoodzkiego musicalu, Elling potrafił nie tylko odśpiewać swoje utwory, ale również o nich opowiedzieć. Nie omieszkał też odnieść się do obecnej sytuacji politycznej w wyjątkowo ekspresyjnej wersji A Hard Rain’s A-Gonna Fall Boba Dylana. Z biegiem lat jego głos nabiera dojrzałości, ma w sobie więcej pasji, emocjonalności i ekstrawagancji, nie zatracając przy tym maestrii technicznej i wreszcie potrafi interpretować teksty piosenek jak chyba nikt inny. Wielki artysta na miarę naszych czasów.

Chuco Valdes (fot. Rita Pulavska)

Z wielkimi oczekiwaniami wiązał się też występ kwintetu trębacza Enrico Ravy w gwiazdorskiej obsadzie: Joe Lovano (saksofon), Giovanni Guidi (fortepian), Dezron Douglas (kontrabas), Gerald Cleaver (perkusja). Pierwotnie zamiast amerykańskiego saksofonisty miał zagrać nasz nieodżałowany Tomasz Stańko i w jakichkolwiek superlatywach nie pisać by o grze Joe Lovano, to miejsce Stańki w tym właśnie składzie było nie do zastąpienia. Mimo kolosalnego bogactwa inwencji trzech wielkich muzycznych osobowości – Ravy, Lovano i Guidiego, zabrakło wspólnego mianownika, do którego każdy z nich mógłby się odnieść. Zagubiła się gdzieś „estetyka głębi”, zastąpiona zaledwie „przyziemnym” temperamentem. Scena stała się miejscem do solowych pojedynków niż wspólnej idei. Być może moje oczekiwania były zbyt wielkie, albo ze śmiercią Stańki po prostu jeszcze się nie pogodziłem?

Zgoła odmienne nastroje panowały podczas koncertu grupy Irakere pod przewodnictwem legendarnego kubańskiego pianisty Chucho Valdésa. Prekursor łączenia rytmów afro-kubańskich z jazzem ostatni raz wystąpił na belgradzkim festiwalu dokładnie 40 lat temu! Od tamtego czasu jego muzyka nie przeżyła jakiejś specjalnej ewolucji, ale chyba też jej nie potrzebowała, bo publiczność uwielbia ją taką, jaka jest – autentyczną i prosto z serca. Atmosfera była więc karnawałowa, a potęga rytmu niosąca się ze sceny powoli promieniowa na audytorium. Jakaś para zaczęła tańczyć (profesjonalnie!), muzycy zachęcali resztą do wspólnych śpiewów i wybijania rytmu, co było dość ryzykownym zabiegiem, biorąc pod uwagę złożoność rytmiczną tej muzyki, a ostatecznie wszyscy członkowie Irakere, włącznie z liderem, zaczęli tańczyć. Bezpretensjonalny koncert z pozytywnymi wibracjami, ale przewidywalny, bez ekstrawagancji i artystycznego ryzyka. 

Mats Gustafsson (fot. Rita Pulavska)

I to byłoby chyba na tyle, jeśli by wziąć pod uwagę występy gwiazd tegorocznego festiwalu, których – według niektórych opinii – było zbyt wiele. Pogląd ten nie jest do końca nieuzasadniony, bo od lat prawdziwą siłą tego wydarzenia są występy mniej znanych artystów, którzy dopiero czekają na międzynarodowe uznanie. Spora część widzów przychodzi na koncerty, nawet nie znając muzyki danych wykonawców, bo zwyczajnie kieruje się renomą tego festiwalu. Do Belgradu jedzie się po to, aby odkryć nową muzykę, poznać nowatorskich i częstokroć wyprzedzających swój czas muzyków, których popularność dopiero nadejdzie. I pod tym właśnie względem festiwal ten jest niezawodny. Takich koncertów nie zabrakło również i w tym roku.

Jedną z największych sensacji festiwali był austriacki kwartet Kompost 3. Zagrali na pełnych obrotach, prezentując nową rzeczywistość jazzu, krzyżując ze sobą dwunastotonowy atonalizm i linearyzm, elektronikę i jaskrawy naturalizm, groteskę, stylizację, a wszystko to w niesamowitym entuzjazmie twórczo rodzącego się chaosu. 

Jeszcze dalej w awangardowych kawalkadach i swoim „przesłaniu miłości” posunął się Mats Gustafsson i jego trio The Thing. Określiwszy swoją muzykę jako „viking jazz” i dołączając do tego hasło: The past, the and the future; grupa zagrała najbardziej brutalny i bezwzględny set festiwalu. Jeśli komentarze Gustafssona często ociekają ironią, to jego gra, jest już jak najbardziej szczera. Ze sceny zionęło grozą od piętrzących się dysonansów, nieustannych alteracji i modulacji oraz wszystkich innych wrażeniowo-słuchowych zabiegów będących w opozycji do ogólnie przyjętego prawa muzycznego ciążenia. 

Po drugiej stronie szali muzycznej wrażliwości znaleźli się Australijczycy z grupy The Necks ze swoim seansem muzykoterapii. Ten jeden z najoryginalniejszych istniejących obecnie zespołów, który, stawiając na melodyczno-rytmiczne i dynamiczne mikrozmiany, wprowadza słuchacza w autentyczny trans. Ich muzykę trzeba przeżyć, wszelkie próby opisu będą tu tylko pustosłowiem. 

Omer Avital (fot. Rita Pulavska)

Norweski Cortex zaprezentował muzykę z płyty o jakże nośnej i wiele mówiącej nazwie „Avant-garde Party Music”. Tytuł ten doskonale oddaje też nastrój, jaki panował tamtej nocy w Amerikanie. Muzyka była niesamowicie intensywna, dynamiczna, ale i chwiejna tonalnie, przez co bardzo wymagająca dla słuchacza. Ten wybitnie artystyczny i ambitny repertuar nie uaktywnił wśród publiczności pretensjonalnych i pozerskich zachowań. Muzyki tam słucha się bowiem bez napinania się,  w luźnej i swobodnej atmosferze, a co najważniejsze, odbiorcami są młodzi ludzie, którzy mają zdecydowanie lepszą tolerancję na sztukę wyższych lotów niż na Zachodzie Europy. To jeszcze jeden atut tego festiwalu, który swobodnie możemy nazwać jedną, wielką, jazzową imprezą.

Zdecydowanie bardziej mainstreamowo było podczas koncertów w Velikej Sali, gdzie zagrał między innymi Ben Wendel Seasons Band reprezentujący typowo nowojorską szkołę jazzu. Inteligentne i pełne finezji utwory zwłaszcza w kwestii formy i budowania napięć dynamicznych ozdabiały fascynujące partie solowe fortepianu w wykonaniu Sullivana Fortnera. Omer Avital Quantar z Izraela przedstawił radosny repertuar, idealnie balansując pomiędzy językiem jazzu i bliskowschodnią tradycją. Przekorne akcenty na słabych częściach taktu, rozbudowana warstwa rytmiczna oraz wiele innych właściwości jego języka muzycznego, włącznie z doskonałą prezencją na scenie (taniec z kontrabasem) złożyły się na jeden z najciekawszych koncertów festiwalu. Zgoła odmienne emocje panowały podczas solowego recitalu Hiszpana Marco Mezquidy, który wykorzystując zdobycze minimalizmu i impresjonizmu, przedstawił bardzo ciekawy program, gdzie proste motywy poszczególnych utworów ulegały licznym transformacjom prowadzącym do nadzwyczajnych komplikacji warstwy harmonicznej jak i architektonicznej formy. Solowy występ to dla artysty zawsze wielkie wyzwanie i Mezquida potrafił mu sprostać. 

Bobby Shew (fot. Rita Pulavska)

Żeńskie oktety jazzowe są w zasadzie niespotykane, a więc tym większą uwagę zwraca projekt niemieckiej pianistki Julii Hülsman. Ten międzynarodowy kolektyw zrzeszający artystki z tak odległych części świata jak m.in. Angola, Turcja i Norwegia przestawił dość eklektyczny repertuar podporządkowany warstwie wokalnej (Aline Frazao, Mia Knop Jacobsen, Ayse Cansu Tanrikulu). Kobieca liryka, promienność, urok, łatwość w przekazywaniu emocji oraz pełen profesjonalizm były tutaj niepodważalne. 

Koncert legendarnego amerykańskiego trębacza Bobby’ego Shew z big bandem Serbskiego Radia i Telewizji był dość jednostronnym widowiskiem jednego aktora, który na pewno zadowolić mógł jazzowych purystów i belgradzkich oficjeli przybyłych na ten występ głównie po to, aby się pokazać. W big bandzie RTS zabrakło jednak solistów na miarę Maxa Kotchetova, aranżacje były przewidywalne, a repertuar zbyt asekuracyjny, tak aby nie podrażnić nikogo zbytecznym dysonansem. 

Z podobnymi kontrowersjami spotkał się występ Jimy’ego Tenora zwanego niegdyś fińskim Princem. Pomysł, aby w sobotnią noc wybrzmiała muzyka klubowa, z solidnym groovem i funkiem nie był zły i poniekąd plan ten się powiódł, bo sala wypełniona była po brzegi. Niestety wyzwaniu nie sprostał sam bohater widowiska. Od samego początku można było odnieść wrażenie, że zespół Tenora nie jest ze sobą zgrany, a jemu samemu brakuje spontaniczności i charyzmy, aby porwać za sobą publiczność. W rezultacie zamiast muzyki oldschoolowej usłyszeliśmy muzykę old fashioned.

Jimi Tenor (fot. Rita Pulavska)

Hasło tegorocznego festiwalu „No Limits Jazz” okazało się wyjątkowo trafne. Rozstrzał stylistyczny był nadzwyczaj szeroki i poniekąd oddawał też tendencję, jaka panuje obecnie we współczesnym jazzie, który jest elastyczny jak nigdy wcześniej. Wszystkich gustów publiczności też nie da się zaspokoić, ale zawsze można jej pomóc wyjaśnić, na czym ten dzisiejszy jazz polega. W tym też celu w ciągu dnia organizowane były otwarte dla widzów panele dyskusyjne z udziałem występujących na festiwalu artystów oraz krajowych i zagranicznych krytyków muzycznych. We foyer Domomladine miały miejsce darmowe koncerty poza programem głównym, m.in. z udziałem tak renomowanych muzyków jak włoski pianista Enrico Zanisi. Dookoła zaś, na wszystkich piętrach Domomladine rozwieszone były fantastyczne zdjęcia autorstwa rumuńskiego fotografa Dragoslava Nedića.

Wniosek z powyższego jest bardzo prosty. Kojarzeniowe wartości niektórych rodzajów muzyki mają znaczenie umowne i zasięg ograniczony do określonych środowisk. Inaczej niż Serb czy Polak zareagowałby na ten festiwal Chińczyk czy Japończyk. Treść muzyki nie tkwi wcale w utworze muzycznym, ale w psychice autora i jej odbiorców. Tak więc jeśli tylko muzyka wywołuje dyskusje i skłania do polemiki, to już spełnia niezwykle istotną funkcję w cywilizowanym społeczeństwie W pewnym sensie festiwal w Belgradzie więc ciągle trwa i nawet jeśli na kolejne koncerty będziemy musieli czekać do następnej edycji, to w naszych głowach zasłyszana tam muzyka pozostanie jeszcze na długo i stanie się odniesieniem do przyszłych, nie tylko muzycznych, ale i życiowych doświadczeń.

Cortex (fot. Rita Pulavska)