Chick Corea & Bobby McFerrin (Bielsko-Biała, Kościół św. M. Kolbego, 16.06.2015)

Nawet nie marzyłam, że dwadzieścia dwie minuty drogi pokonanej pieszo przybliżą mnie kiedyś do jednych z dwóch największych żyjących i nadal tworzących zjawisk w świecie jazzu. Zjawisko nie jest tu słowem na wyrost. 32 nagrody Grammy zdobyte wspólnie na przestrzeni kilkudziesięciu lat dowodzą, że mamy do czynienia z artystami największego formatu. Z głosem i fortepianem epoki. Z legendami. Chick Corea i Bobby McFerrin zagrali w kościele w Aleksandrowicach, gdzie gościli wcześniej Wynton Marsalis, Joe Henderson, Jan Garbarek, Paco de Lucia, Jean-Luc Ponty, Al Di Meola, Nigel Kennedy, Kronos Quartet, Ornette Coleman i wielu innych.

Zagrali w Bielsku-Białej. W moim rodzinnym mieście. Nie w Warszawie czy Poznaniu, które zabiegały o szansę goszczenia tych gwiazd, a właśnie w stolicy Podbeskidzia. Zjechali tu miłośnicy jazzu z całej Polski, a nawet z zagranicy. Fama niesie, że sam Pat Metheny, którego rok wcześniej urzekło miejsce, jego akustyka i bielska publika, przyczynił się do występu tego duetu. Dzięki mu za to i wielkie podziękowania dla organizatorów, którym udało się przygotować wspaniały koncert. Koncert skromny w oświetlenie, ze skromną scenerią, ale równocześnie obfity w środki wyrazu, ubogacający człowieka.

fot. Lucjusz Cykarski

Na początek zapowiedź pana Kydryńskiego i informacja, że absolutnie nie wolno tego występu nagrywać i go fotografować. Nie było mi żal, że tym razem nie będę miała własnoręcznie sfotografowanej pamiątki. Tu trzeba było skupiać uwagę na gwiazdach wieczoru, nie na aparacie. Byłam na kilku koncertach jazzowych, ale jeszcze nie doświadczyłam czegoś takiego. Owacje na stojąco dla wchodzących muzyków. To świadczy o tym, jak wielkimi są artystami. To wtedy poczułam przyjemne ciepło. Ekscytację. Zaczęło się niepozornie, bo tak też wyglądali – dżinsowe spodnie i kurtka, zwykła koszulka. Bobby McFerrin pociera mikrofonem o policzki, Chick Corea szarpie struny fortepianu. Galopujący głos i gromowładne tony pojedynczych klawiszy. Grają na trzy ręce. McFerrin wydobywa z siebie krótkie, urywane dźwięki imitujące głos w próżni. Sytuacja się rozwija. Bobby intonuje, dołącza do niego Chick. Jest radośnie i energicznie. Nogi same chodzą do tych brzmień.

fot. Lucjusz Cykarski

Bobby zachęca Chicka, by zagrał coś wolnego. W międzyczasie rzuca parę słów o musze, która lata mu nad głową. Że ma małą książeczkę i chce, by Bobby się jej tam wpisał. Jest coraz weselej. Nagle wtrąca się Chick ze swoim instrumentem, a wymowna mina Bobbiego mówi: Dobra, dam Ci się na chwilę wykazać. McFerrin wciąga w zabawę publiczność. Chóralnie powtarzamy zainicjowane przez niego tony. Po tym schodzi ze sceny i przychodzi czas na Coreę. Daje popis swoich niezwykłych umiejętności. Tu następuje ukłon w stronę Polaków – gra Chopina. Mamy być z kogo dumni jako naród. Te fortepianowe partie wybrzmiały wyjątkowo uroczyście, lekko, pięknie.

fot. Lucjusz Cykarski

Na scenę zakrada się ponownie McFerrin i następuje jego solo. Najpierw „komponuje” coś na szybko przy użyciu krzesła. Szura nim, przesuwa, brzęczy głosem. Zabawa udziela się publiczności, która ponownie wspólnie śpiewa z muzykiem. Zdecydowany ruch krzesłem kończy tę część koncertu. Bobby przesiada się do fortepianu, po chwili wtóruje mu Chick. Grają na cztery ręce. Z ust McFerrina pada pytanie, czy publika ma jakieś specjalne prośby. Próśb nie było, zmarnowano okazję. Krótko po tym zachęca, by ktoś mu towarzyszył i z nim zaśpiewał. Po dłuższej chwili znajduje się śmiałek – Grzegorz. Zaskakuje samego wielkiego Bobbiego McFerrina. W nagrodę zostaje przedstawiony mu Chick Corea. Zbliżamy się tym samym do końca. Następuje Spain – wokalne mistrzostwo McFerrina i doskonały akompaniament Corei.

fot. Lucjusz Cykarski

Jak nazwałabym wczorajsze muzyczne wydarzenie? Wirtuozerskim performance z komediowym zacięciem. Wieczór stał pod znakiem dobrej zabawy i humoru. Muzycy non stop się przekomarzali. Wielokrotnie poklepywali się po ramionach w geście przyjaźni. Przybijali sobie piątki. Wymownie i porozumiewawczo uśmiechali się do siebie. Żartowali. Dowcipkowali. My bawiliśmy się razem z nimi. Półtorej godziny minęło niepostrzeżenie. A Bobby McFerrin i Chick Corea grali, jakby byli we własnym salonie, a nie przed tysięczną publicznością.

Zdjęcia opublikowane dzięki uprzejmości Bielskiego Centrum Kultury