38. Belgrade Jazz Festival – w lustrzanym odbiciu stolicy Serbii

Marzenia o tym, że w kulturze i sztuce ilość przejdzie w jakość, a udział imponujących mas ludzkich w współtworzeniu kultury wyższej radykalnie zmieni oblicze sztuki, pozostają marzeniami. Kiedy wydawało się, że pandemia nie stanowi już zagrożenia dla organizacji wszelkiego rodzaju wydarzeń kulturalnych i artyści mogą śmiało kontynuować swoją twórczą wizję, wojna w Ukrainie szybko zrewidowała wszystkie plany. Serbia nie pozostała zieloną wyspą na geopolitycznej mapie świata, a kryzys, podobnie jak w innych zakątkach globu, już tradycyjnie na samym początku uderzył w instytucje kulturalne.

Organizatorzy 38. edycji Belgrade Jazz Festival nie uniknęli problemów, a cięcia sięgające pięćdziesięciu procent całości budżetu zmusiły ich do improwizacji nie mniej pozbawionej polotu, niż samych wykonawców tego wydarzenia. Program w ostatniej chwili musiał być skorygowany, ale 5 dni festiwalu i 17 koncertów mogło zaspokoić nawet najbardziej zagorzałego melomana, a że były to występy na doskonałym poziomie, do tego widownia zdołała się już na przełomie lat przyzwyczaić.

Głównym miejscem muzycznej akcji jak zwykle było Centrum Kulturalne Dom Omladine. Muzyka rozbrzmiewała tam od 26 do 30 października pod hasłem jazzbeats, mającym podkreślić nieustanne, stylistyczne poszerzanie się granic jazzu.

Zdecydowana większość występów miała miejsce w Velikej Sali, a zaszczyt otworzenia festiwalu przypadł tym razem artystom z kraju gospodarza. Serbian Showcase było doskonałą okazją do zaznajomienia się z muzyką jednych z najciekawszych wykonawców tamtejszej sceny jazzowej. Festiwal otworzyła grupa Schime z towarzyszeniem orkiestry kameralnej Muzikon. Jako że liderem całego przedsięwzięcia oraz kompozytorem i aranżerem większości utworów był Luka Ignjatović, utwory często przybierały formę suit koncertowych na saksofon. Artysta poprzez swoje rozbudowane partie solowe, z jasną i pastelową barwą swojego instrumentu idealnie zestrajającą się z partiami smyczków, starał się opowiadać swoją piękną historię. Muzyka była ilustracyjna, na tle której wybijały się partie fortepianu (Sava Miletić) z ciekawymi motywami podkreślającymi kantylenową melodykę całości.

Bardzo miłym zaskoczeniem był również występ kwintetu Mileny Jančurić. Flecistka o przemiłej aparycji, która podczas studiów w Berkelee College w Bostonie akompaniowała takim rockowym tuzom jak Dream Theater, zaprezentowała swój autorski program. Jej kompozycje o stosunkowo dużym ciężarze gatunkowym, odznaczały się wbrew temu lekkością i łatwością w percepcji. Była to muzyka na wskroś radosna, niosące ze sobą pozytywne przesłanie. Melodyka jako podstawowa forma wypowiedzi była zwiewna i ulotna, ale krążąc nieustannie nad precyzyjną formą poszczególnych utworów, otaczała je specyficzną aurą, obdarowując słuchacza kojącą energią jazzowej endorfiny.

Na deskach Velikej Sali zaprezentował również swój solowy recital pianista Aleksandar Jovanović Shljuka. Artysta ten w przeciągu kilku taktów potrafił zaciekawić słuchacza swoimi kompozycjami odzwierciedlającymi jego nadzwyczajną muzyczną wyobraźnię. Szczególną uwagę zwraca umiejętność płynnego balansowania pomiędzy tak różnymi stylistykami jak na przykład blues i bałkański folk. Jeśli dodamy do tego umiejętności techniczne, płynność i lotność frazy, łatwość kreacji chwytliwych melodii, to powstaje z tego model doskonałego solisty świadomego swojego artystycznego powołania.

Różnorodność serbskiej sceny jazzowej udokumentowana została zamykającym ten wieczór koncertem Power Nap Trio. Mimo klasyfikowania tej formacji jako awangarda, ich muzyka okazała się posiadać znamiona przemyślanego konstruktywizmu wprowadzającego słuchacza w swoisty trans. Pomysłowość motywiczna i odniesienia do bałkańskiej tradycji uczyniły ten występ pomimo późnej pory wyjątkowo zajmujący.

Z punktu widzenia polskiego odbiorcy, najciekawiej zapowiadającym się wydarzeniem festiwalu w Belgradzie był naturalnie solowy koncert pianisty Dominika Wani. Słuchanie polskiego jazzu za granicą może napawać wyłącznie dumą i również ten występ był tego potwierdzeniem. Artysta zaprezentował perfekcyjnie skrojony program składający się z utworów odnoszących się do polskiej tradycji jazzowej: Kattorna – Krzysztof Komeda, Quo Vadis – Zbigniew Seifert, Egzekutor – Tomasz Stańko, Siódmawka – Zbigniew Namysłowski, swoich własnych kompozycji pochodzących m.in. z płyty „Lonely Shadows”(ECM, 2020), oraz dowolnych improwizacji, będących być może najbardziej wiarygodnym odnośnikiem emocji, jakie kłębiły się w artyście tamtejszego wieczoru.

Muzyka pianisty wymagała skupienia, tak samo jak niesamowicie skupiony był on sam. Mówienie do publiczności przychodziło mu zdecydowanie trudniej niż sama gra, więc grał jak natchniony. Od pierwszych taktów dał się poznać jako liryk i wirtuoz w jednym, pianista totalny, potrafiący operować każdy elementem muzycznego dzieła. Niezwykła precyzja i pewność egzekucji najbardziej złożonych fraz oraz szczególny nacisk na rolę improwizacji jest podstawą od stwierdzenia, że koncert taki jak ten w Belgradzie był jedyny w swoim rodzaju. Świadomy tego czy nie, Dominik Wania zaprezentował niebywale oryginalny pokaz estradowego showmeństwa, którego jedynym przejawem była piękna, zjawiskowa gra.

Zanim na scenie pojawił się polski artysta, panowała tam zgoła odmienna atmosfera. Paul Lytton (perkusja), Ken Vandermark (saksofon, klarnet), Nate Wooley (trąbka) to cenieni kreatorzy awangardowego brzmienia i najbardziej nieokiełznanych form muzycznej progresji. Również i tym razem brzmienie wydawało się być podstawową formą ekspresji, tylko czy były to wystarczające pokłady, żeby przekonać słuchacza? Czy zaangażowanie samych wykonawców było proporcjonalne do surowości i awangardowego konserwatyzmu ich muzyki? Obawiam się, że bariera pomiędzy twórcą, a odbiorcą w tym przypadku była nie do przebicia.

Potwierdzeniem tej tezy mógł być już następny występ obchodzącego swoje 25-lecie amerykańskiego zespołu Sex Mob. Ambitna muzyka ze sporą dozą awangardy może być wykonywana z poczuciem humoru i nawet najbardziej zawiłe pomysły rodzące się w umysłach tak kreatywnych artystów potrafią być przedstawione w dość przystępny sposób. Sex Mob grał bez kozery, energicznie i z werwą prezentując utwory własne, a także standardy jak: Don’t you know I care Duke’a Ellingtona czy Heaven Talking Heads. Nieustanny drive sekcji rytmicznej, zdecydowane, często dysonansowe tematy przewodnie i doskonała konferansjerka Stevena Bernsteina z łatwością zjednały sobie sympatię widzów.

Austriacki kwartet Hi5 to zespół z rockowym pazurem, odwołujący się do klasyki prog rocka, jazzu, ale sięgający również do twórczości słynnego wiedeńskiego kompozytora Franciszka Schuberta (Schubert). Hi5 wyspecjalizował się w kreatywnych repetycjach, uporczywych ostinatach i polirytmii, co osiągnięte być mogło dzięki doskonałej grze zespołowej. Ten wysokoenergetyczny konglomerat rozbłyskał najjaśniej w takich utworach jak Bloom.

Elementy bliskowschodniej tradycji przybliżyła serbskiej publiczności muzyka izraelskiego trębacza Avishai Cohena. Otwierający koncert Will I Die, Miss, Will I Die? był zapowiedzią bardzo nastrojowego i stonowanego występu, poruszającego kwestie, które intrygują dzisiejszy świat i tym samym skłaniającego do zadumy. Cohen kreuje się na mentora, a poprzez muzykę instrumentalną, oraz utwór Naked Truth – Departure gdzie recytuje poezję, próbuje przekazać jak najwięcej pozamuzycznej treści.

Na zgoła odmiennej skali muzycznej percepcji znajdował się koncert Larsa Danielssona (kontrabas, wiolonczela) & Liberetto. Wraz z takimi indywidualnościami jak: Grégory Privat (fortepian), John Parricelli (gitara), Magnus Öström był on największym melodykiem festiwalu. Muzyka opierająca się m.in. na kompozycjach z płyty „Cloudland” była pełna rozmachu, zagrana została z taką lekkością i werwą, że łatwo można było wyobrazić sobie artystów wręcz lewitujących nad sceną. Danielsson znany jest z uczestnictwa w bardzo wielu projektach, ale tak dobrze zgranego zespołu chyba jeszcze nie miał. Pomijając może słynne trio z Leszkiem Możdżerem i Zoharem Fresco. To właśnie z płyty ich autorstwa („Polska”, Act Music 2013) pochodził utwór Africa, wybrzmiewający jeszcze długo po zakończeniu tego wyśmienitego koncertu. Owacje na stojąco!

Jak wiele znaczeń może mieć określenie „wznosząca gwiazda jazzu” świadczyć może zestawienie koncertów saksofonistki Nubyai Garcii oraz saksofonisty Immanuela Wilkinsa. Imiona obojga pojawiają się na szczytach różnorakich zestawień, aczkolwiek styl ich gry, jest już znacząco odmienny. Oprócz tego, że oboje mają świetną prezencję sceniczną, łączy ich również podobne podejście formalne do swoich kompozycje. Jednak już to, jak wygląda ich praca motywiczna jest skrajnie odmienne. Podczas gdy Wilkins przetwarza obrany motyw z niesamowitą intensywnością, a w trakcie swoich złożonych partii solowych napięcie nieustannie rośnie, w aranżacjach Garcii dzieje się stosunkowo niewiele – narracja jest przewidywalna i po jakimś czasie zwyczajnie nuży. W efekcie uważny słuchacz ma wrażenie, że słuchając Wilkinsa znajduje się na hitchcockowskiej produkcji, podczas gdy u Garcii wyleguje się na plaży (Source). Repertuar Wilkinsa stylowo zunifikowany, jest jednocześnie pełen kontrastów. Przepiękna ballada Fugitive Ritual, Selah jest tego dogłębnym przykładem. U Garcii przebieg koncertu jest niestety nazbyt jednolity. Jeszcze jedną różnicą jest komunikacja z publicznością. Wilkins tak bardzo skupiony jest na grze, że publiczność w zasadzie mogłaby dla niego nie istnieć i wszelki kontakt z audytorium ogranicza do minimum. Garcia natomiast bardzo się stara, aby ten kontakt zaistniał. Niestety jak na bałkańskie warunki, tym razem publika była wyjątkowo osowiała.

Na BJF miały okazje zaprezentować się też dwie orkiestry jazzowe – rodzimy Big Band RTS w towarzystwie tria kubańskiego pianisty Omara Sosy, oraz francuska Orchestre National de Jazz. Podejście do jazzowego rzemiosła było tu skrajnie odmienne. Serbska formacja w odmłodzonym składzie z rewelacyjnymi solistami w sekcji saksofonów (Rastko Obradović – tenor, Luka Ignjatović – alt), charyzmatycznym Lazaro Del Toro Vega na instrumentach perkusyjnych i nowym dyrygentem Filipem Bulatovićem jeszcze nigdy nie prezentowała się lepiej. Big band doskonale odnajdywał się w aranżacjach z przemożnym wpływem tradycji kubańskiej i afrykańskiej. Sama gra Omara Sosy to już uczta dla ucha i oczu. Artysta bez przerwy się uśmiechał, gestykulował, robił rożne miny, a nawet tańczył. Cieszył się grą jak dziecko, jakby robił to po raz pierwszy. Nie były to przy tym tanie gesty pod publikę, a świadczy już o tym sama gra artysty. Sosa lubuje się w orientalizmach i perkusyjnym stylu gry na fortepianie, tworząc przy tym finezyjnie złożone harmonie. Rytm jest zarówno elementem formotwórczym, jak i najlepszym sposobem w jaki pianista może wyrazić swój radosny temperament.

Orchestre Narional de Jazz stanowi klasę samą dla siebie. To co zaprezentował ten kilkunastoosobowy konglomerat wykracza poza granice orkiestrowego grania. Usłyszeliśmy muzykę szalenie zaawansowaną technicznie, aranżacyjnie i wykonawczo. Jazzowa finezja łączyła się z impresjonizmem, francuskim chanson i awangardową funkcjonalnością. Duże znaczenie dla całości brzmienia mieli wokaliści, wśród których wyróżniała się charyzmatyczna Leila Martial. Ich partie sprawowały zarówno tradycyjną funkcję przekazywania treści słownej, jak i pełniły rolę dodatkowych instrumentów. Kolorystyka brzmienia była nie do podrobienia, a jej wachlarz co i rusz zaskakiwał ferią nowych odcieni i kolorów. Pomimo tak skomplikowanej produkcji, publiczność reagowała na to co dzieje się na scenie nadzwyczaj pozytywnie, a wręcz żywiołowo. 

Zgoła inaczej miała się sytuacja podczas kończących festiwal dwóch koncertów w Americanie. Atmosfera niczym nie przypominała lat ubiegłych, kiedy sala ta tętniła nieprzebraną energią. Niedzielna noc niestety nie służyła percepcji tak ambitnych projektów jak: Enrico Morello Cyclic Signs (Włochy) oraz Luis Vincente Trio (Portugalia). Ci, którzy zachowali wystarczająco siły, aby skupić się na muzyce tych artystów, ma pewno nie mogli czuć się zawiedzeni. Podobieństw pomiędzy tymi wykonawcami może nie było wiele, ale na pewno łączyło ich europejskie podejście do materii jazzowej, świeżość idei i bezpardonowa ich egzekucja.

Muzykę na tegorocznym BJF uświetniały zdjęcia serbskiego fotografa László Dormána , który w przeciągu swojej bogatej kariery – również jako muzyka – miał okazję uwiecznić na swoich kliszach takie legendy jazzu jak: Duke Ellington, Miles Davis, Ornette Coleman, etc.

Trzeba przyznać, że pod względem upowszechnienia szeroko pojętej muzyki jazzowej, Serbia, jak również i pozostałe państwa bałkańskie mają duże osiągnięcia. Co ważne, aktywnym odbiorcą kultury i sztuki jest całe społeczeństwo, czego dowodem jest BJF, na który przychodzi widownia z każdego pokolenia. Niezależnie od warunków społecznych jazz pozostaje tam zjawiskiem ogólnodostępnym i cieszy się niesłabnącą popularnością. Zamiast cenzusu majątkowego i społecznego obowiązuje cenzus wrażliwości estetycznej umożliwiający percepcję czasami bardzo skomplikowanych dzieł sztuki. Powstają nowe kluby jazzowe (BAM Belgrade), w których usłyszymy muzykę ponad podziałami, artystycznie ambitną, ale w równej mierze dostępną nawet dla masowego odbiorcy, co już samo w sobie jest ewenementem na skalę światową. Belgrad pozostaje miejscem, które warto regularnie odwiedzać. To miasto za każdym razem zaskakuje i budzi ukryte, często zapomniane emocje zwłaszcza u obcokrajowców, przyzwyczajonych do uregulowanych zachodnioeuropejskiej standardów. Belgrade Jazz Festival jest w dużej mierze lustrzanym odbiciem stolicy Serbii, gdzie kulturę tego kraju możemy obejrzeć tam jak w szkle kontaktowym.

Zdjęcia (od góry): Nubya Garcia, Milena Jančurić, Aleksandar Jovanović Shljuka, Dominik Wania, Nate Wooley, Avishai Cohen, Lars Danielsson, Immanuel Wilkins, Omar Sosa, Steven Bernstein (Sex Mob)

Autorka zdjęć: Rita Pulavska