419639 10150562144157631 247789232630 9077490 1022138458 n 3
419639 10150562144157631 247789232630 9077490 1022138458 n 3

Sonisphere 2012 – Metallica, Machine Head, Acid Drinkers (Warszawa, Lotnisko Bemowo – 10.05.2012)

Setlista (Metallica):

1. Hit The Lights 2. Master Of Puppets 3. Shortest Straw 4. For Whom The Bell Tolls 5. Fight Wire With Fire 6. The Struggle Within 7.My Friend Of Misery 8. The God That Failed 9. Of Wolf And Man 10. Nothing Else Matters 11. Through The Never 12. Don’t Tread On Me 13. Wherever I May Roam 14. The Unforgiven 15. Holier Than Thou 16. Sad But True 17. Enter Sandman 18. Creeping Death 19. One 20. Seek And Destroy

Metallica w Polsce to już niemal norma. Nie ma w naszym kraju zespołu, który cieszyłby się takim niesłabnącym zainteresowaniem i który otaczany byłby taką estymą wśród polskich fanów. Każdy ich koncert to święto, które gromadzi kilkadziesiąt tysięcy osób i nie jest to przypadek. Kiedy tylko dowiedziałem się, że chłopaki z Los Angeles mają zamiar zawitać do Europy, by zagrać po raz pierwszy w całości Black Album  od razu pomyślałem, że ten show będzie spełnieniem marzeń dla wyznawców `Tallici, gdyż ta płyta to nie tylko największy komercyjny sukces tego zespołu w historii, nie samym  Nothing Else Matters  czy  The Unforgiven zagranym miliony razy w rozgłośniach radiowych stoi. Ta płyta dla większości z fanów ma sentymentalne znaczenie i jedną z takich osób jestem również ja. Album ten był moją introdukcją do świata najpopularniejszego zespołu we współczesnej historii rocka. W chwili gdy ogłoszono skład Sonisphere 2012, tu i ówdzie można było usłyszeć głosy malkontentów, że w porównaniu do poprzednich edycji zabrakło wartych uwagi zespołów, poprzedzających występ głównej gwiazdy. Nie do końca zgadzałbym się z tym, gdyż w mojej opinii zespoły takie jak Gojira czy Machine Head, stanowią przyszłość szeroko pojętej muzyki metalowej, podchodząc do skostniałego już gatunku, z pewną dozą innowacji. Choć patrząc na to z drugiej strony, nie były to zespoły mogące znacząco wznieść frekwencję, tak jak choćby thrash metalowe tuzy takie jak Megadeth czy Slayer, które dla wielu młodszych i starszych miłośników muzyki metalowej są obiektami kultu. Ale nie ma się co temu dziwić, w końcu zawszę muzyka z założenia prostsza jest bardziej rozchwytywana od tworów, które implementują w swoją muzykę elementy progresywne, tak jak robi to choćby Gojira.

Bemowo z lotu ptaka

Po szalonej i nieco męczącej edycji z 2010 roku,  gdzie grzechem było odejść od sceny choć na chwilę, tym razem postanowiłem wybrać się na Bemowo wraz ze swoją narzeczoną, w godzinach popołudniowych, świadomie omijając występy Gojiry i Black Label Society. Zespoły te w mojej opinii nie miały prawa dobrze wypaść na wielkich festiwalowych deskach w pełnym słońcu i takie również były słowa osób, które podzieliły się ze mną opinią na temat występów tych dwóch kapel. Pierwsze co mnie zaskoczyło, zbliżając się do Lotniska Bemowo, to dość mała jak na ten festiwal frekwencja, która wzrosnąć miała dopiero przed występem gwiazdy wieczoru. Przed wejściem nie dało się spotkać tłumów, które towarzyszyły zeszłorocznym odsłonom. Niestety kolejne przykre zaskoczenie spotkało mnie, gdy spragniony i zmęczony upalnym słońcem, postanowiłem napić się piwa. Sonisphere, kierując się wzorem zachodnich festiwali, postanowił sprzedawać ten napój jedynie za żetony, co powodowało kuriozalną sytuację. Najpierw trzeba było odczekać, w najlepszym wypadku pół godziny w pierwszej kolejce, by chwilę potem przejść 200 metrów do stoiska, przy którym trzeba było odczekać kolejną kolejkę – tym razem godzinną. Sytuacja ta powodowała wiele spięć i nerwowych sytuacji pomiędzy uczestnikami imprezy. Zdecydowanie podczas przyszłej edycji coś powinno się w tej kwestii zmienić. Po tych niemiłych chwilach, które zafundował uczestnikom organizator imprezy, w końcu korzystając z biletu Golden Circle, udałem się pod samą scenę, gdzie można było spokojnie rozsiąść się pod barierką, tak duży luz tam panował. Można narzekać na fakt, że koncerty organizowane przez Livenation poprzez podział na płytę i sektor pod sceną, dzielą fanów na lepszych i gorszych, ale warto na to zagadnienie spojrzeć z drugiej strony.  Zespoły zarabiają coraz mniej na płytach, a i tak większość profitów z albumów pochłaniają wytwórnie płytowe. Jedynym zyskiem jest tak naprawdę trasa koncertowa, podczas której zespół stara się zyskać jak największe benefity. Ja nie mam nic przeciwko takiej polityce, ponieważ jestem z natury hedonistą i taki bilet pozwala mi zobaczyć ukochany zespół z bliska, bez potrzeby walki w tłumie o dobre miejsce.

Bilet do raju

Pora przejść do soli festiwali metalowych, czyli występów, które czekały na mnie w ilości trzech. I jak się później okazało, dwa z nich mnie zachwyciły, a jeden w pewnym stopniu zawiódł. Na pierwszy ogień poszedł amerykański kwartet Machine Head, który w warstwie muzycznej jak i koncertowej jest dla mnie duchowym spadkobiercą legendarnej Pantery. W tym twierdzeniu umocnili mnie wydając w zeszłym roku swój, w mej subiektywnej opinii najmocniejszy longplay Unto The Locust. Panowie rozpoczęli od potężnego uderzenia, w postaci otwieracza ostatniego albumu, wytwornie zatytułowanego  I am Hell (Sonata in #C),   i uwierzcie drodzy czytelnicy, nazwa tego utworu nie jest przypadkowa.

                                        

Mszalne zaśpiewy mnichów w habitach na samym początku utworu, rodem z zakazanej mszy, przechodzące w huraganowy riff, który momentalnie kojarzy się z niezapomnianym Walk  wspomnianej już Pantery, rozpętał pod sceną tytułowe piekło . Po tym utworze panowie zaprezentowali kolejny strzał z ostatniego albumu, czyli utwór Be Still And Know, który podtrzymał wysoką temperaturę występu, za pomocą thrash/groove metalowych ataków. W dalszej kolejności zespół skupił się na odgrywaniu swoich klasyków takich jak Halo, Imperium oraz Beautiful Morning, pomiędzy nie wplatając kolejne utwory z ostatniego albumu, takie jak singlowy Locust czy balladowy Darkness Within. Bardzo dobrze w roli frontmana prezentuje się Robert Flynn, który pomiędzy utworami opowiadał o ich powstaniu, genezie, dzieląc się z nami ciekawostkami ze studia. Oczywiście z szelmowskim uśmiechem nie zapomniał zachęcić zebranych pod sceną, do zakupu płyty z logiem Machine Head, czego nie można mieć mu za złe wszakże, gdzie można zdobyć tylu fanów co na festiwalach?                                

Robert Flynn, Machine Head, Sonisphere 2012

Panowie pożegnali się z Warszawą odgrywając na sam koniec swój największy hit Davidian, czym wzbudzili ogólny entuzjazm publiczności, niszcząc bębenki uszne po raz ostatni.  Jako fan twórczości Maszynek, jestem zawsze zadowolony mogąc widzieć ich na żywo. Jednakże za tym zespołem ciągnie się pewne fatum, w postaci fatalnego nagłośnienia. Ich akustyk to człowiek w najmniejszym stopniu nie potrafiący poradzić sobie z ustawieniem dźwięku; optymalnego dla tego zespołu. Miałem okazję widzieć już ten zespół na festiwalu Wacken oraz jako suport dla `Tallici w Chorzowie i tam również dźwięk bardzo często zlewał się w jedną wielką kakofonię, czyniąc niemożliwym rozpoznanie aktualnie granego utworu. Radzę zespołowi coś z tym zrobić, ponieważ może to zniechęcić potencjalnych nowych fanów ich twórczości do dalszego zgłębienia się w meandry ich dyskografii. Jednak ten mały dyskomfort nie wpływa na fakt że Machine Head to koncertowa maszyna do zabijania i chyba żadna z osób zebranych pod sceną nie miała prawa być zawiedziona.

Dwóch wymiataczy w swoim żywiole

Po świetnym gigu chłopaków z USA stwierdziłem, że warto zajrzeć co tam dzieje się na małej scenie, dumnie nazwanej „Sceną Antyradia”, a tam rozkładała się już polska legenda thrash metalu, kwasożłopy z Acid Drinkers. Frekwencja jak na fakt, że tuż po nich miała grać gwiazda wieczoru była zaskakująco wysoka. Może to zasługa tego, że w tym roku scena była umiejscowiona dosłownie w odległości 50 metrów od barierek oddzielających płytę od Golden Circle? O samym występie będzie krótko, bo i nic odkrywczego o tym zespole napisać nie można. Wielkim fanem ich twórczości nigdy nie byłem, co więcej uważam, że w dużej mierze są oni zespołem przereklamowanym i ich performance na Sonisphere zdania mego nie zmienił.

Titus, Acid Drinkers, Sonisphere 2012

O ile kiedyś ze sceny podobał mi się entuzjazm i werwa która od nich biła, tak teraz mam wrażenie, że ich występy zmieniły się w statyczne odgrywanie koncertów. Przejawia mi się tutaj casus Vadera, którego również wszędzie jest pełno i który zatracił dawną werwę i pasję, ale może to ja się starzeję i tetryczeję? Tak czy siak, zespół zaprezentował przekrojową setlistę, a zabawa wśród zebranych była przednia, jej kulminacja nastąpiła podczas coveru nieśmiertelnego klasyka Ray’a Charlesa – Hit The Road Jack. Widząc tłumy młodocianych fanów szalejących w rytm dźwięków muzyki Titusa i spółki, można być pewnym, że zespół szybko nie zarzuci grania. Mi zapał do ich twórczości już dawno minął, ale najważniejsze że u innych dopiero się rodzi. Panowie schodząc ze sceny puścili z taśmy monty-pythonowskie – Always Look On The Bright Side Of Life, jakby chcieli nam przypomnieć, że za chwilę, w rzeczywistości na naszych twarzach zagości uśmiech, gdyż do najważniejszego momentu tego wieczoru pozostała już niedługa chwila.

Pierwsze dzwięki nastrajania perkusji Larsa, poprawki, gra świateł, tak to już za chwilę. Szybki bieg pod scenę, a tutaj coraz większy tłok i ścisk, rosnące emocję i świadomość, że już za chwilę na scenę wysypie się czterech jezdców apokalipsy, którzy zostawią po sobie tylko popiół i zgliszcza, uprzednio pokazując 50 tysiącom zebranych fanów, czym właściwie jest thrash metal.  Brytyjska legenda heavy metalu – Iron Maiden, tuż przed wejściem na scenę zwykła puszczać przebój UFO, Doctor Doctor  i również ten sam zwyczaj praktykuje Metallica. W jej przypadku usłyszeliśmy It’s A Long Way To The Top… z repertuaru AC/DC. I nie da się zaprzeczyć, że gwiazda wieczoru musiała rzeczywiście przejść długą drogę na sam szczyt.

James Hetfield, Metallica, Sonisphere 2012

Gdy nastała ciągnąca się w wieczność cisza, napięcie sięgało zenitu, tłum zaczął skandować nazwę zespołu i nareszcie zaczęło się.  Na telebimach wyświetlono fragmenty filmu The Good, The Bad and The Ugly, połączone z majestatycznie podniosłym intrem Ecstasy Of Gold, które rozległo się z głośników, zwiastując początek ceremonii. Po zakończeniu intra na scenę wbiegli bohaterowie wieczoru, momentalnie rozległ się jeden wielki krzyk zebranych fanów na Bemowie, który brutalnie przerwał Lars Ulrich, soczystą perkusyjną kawalkadą, którą paradoksalnie zwykł kończyć koncerty.  James momentalnie przypomniał wszystkim dla kogo się tutaj zebraliśmy krzycząc ze sceny na powitanie Metallica is with you, by tuż po tym zagrać pierwszy riff, od którego zaczął się spektakl. Wielki klasyk z debiutanckiego albumu – Hit The Lights. Potężne uderzenie, zmiotło fanów w przenośni jak i dosłownie, gdyż fani pod sceną zaczęli latać na wszystkie strony pod naporem publiki. Utwór minął błyskawicznie, warto zwrócić na lekko zmodyfikowane przez Kirka solo, które zaprezentował w końcówce utworu. Cóż za rewelacyjny początek koncertu. Zespół nie dał nam wytchnąć choćby na chwilę, ponieważ od razu bez żadnego ostrzeżenia panowie wystartowali ze swoim największym hitem Master Of Puppets, który za każdym razem sprawdza się niesamowicie. Metallica grała z taką werwą od samego początku jakby chciała odpowiedzieć wszystkim wrogom: myślicie, że nie umiemy już grać z polotem i przywalić prosto w twarz?  Mylicie się, Metallica jest silniejsza niż kiedykolwiek przedtem. W drodze do przystanku, tj. Black Album usłyszeliśmy jeszcze świetne  The Shortest Straw,  przed którego wykonaniem przywitał się z nami jeden z najlepszych frontmanów w historii rocka; James Hetfield we własnej osobie. W tym momencie rzuciłem okiem na chłopaków i trzeba powiedzieć, że wyglądali jak młodzi bogowie. Zwłaszcza James, który ubrany w katanę z naszywkami ulubionych zespołów, sprawiał wrażenie jakby cofnął się paręnaście lat wstecz. Muszę przyznać że tempo koncertu było obłędne i panowie w dalszej kolejności zaprezentowali nam  For Whom The Bell Tolls  ze świetną pracą basową Roberta Trujillo, oraz kolejny klasyk z  Ride The Lightning, czyli Fight Fire With Fire, co było miłym akcentem, ponieważ ten kawałek jest ostatnimi czasy dość rzadko grywany przez `Tallice. 

Robert Trujillo, Metallica, Sonisphere 2012

I przyszła chwila na punkt kulminacyjny tego gigu czyli odegranie Czarnej Płyty w całości. Krótki filmik wprowadzający nas w klimat i duże zaskoczenie dla zebranych fanów, gdyż zespół zaczął grać album od tyłu. Byliśmy świadkami w pewnym sensie historycznego momentu, ponieważ Polska stała się dopiero trzecim krajem na świecie, który usłyszał na żywo The Struggle Within. Ten utwór to prawdziwa petarda i został świetnie odegrany; szkoda jedynie, że w dość statyczny sposób. Jednak pretensji do zespołu mieć nie można, w końcu to jeden z pierwszych wykonów tego utworu. Dalej czekał na nas  My Friend Of Misery   i również był to kolejny z tych utworów, które nigdy nie były zagrane w przeszłości. Zadawałem sobie pytanie czy Robert Trujillo będzie w stanie odtworzyć ten legendarny, płaczliwy wstęp basowy, w ten sam sposób jak niegdyś odegrał go Jason Newsted?

Odpowiedz nadeszła błyskawicznie. Człowiek, którego wielu złośliwie nazywa „małpą”, zagrał intro do tego utworu ze znamienna lekkością, delikatnie szarpiąc struny. Wyszło mu to wyśmienicie. Po tym utworze panowie, jak błyskawica zaczęli odgrywać kolejne utwory z tego albumu, nie psując dramaturgii koncertu. Świetne było wykonanie najsłynniejszej ballady rockowej świata Nothing Else Matters gdzie dzięki zakrojonej na szeroką skalę akcji polskiego fanklubu Metalliki, na samym początku w górze rozbłysły zapalniczki. Widok był imponujący, ktoś obok powiedział że ostatni raz tak piękny widok widział podczas  Fade To Black  w Chorzowie w 2004 roku. I nie da się ukryć, że miał rację. Bardzo podobało mi się wykonanie Holier Than Thou z tekstem będącym pstryczkiem w nos dla Davida Mustaine’a z Megadeth. Mocne, energiczne, tak powinien brzmieć thrash metal. Jako ostatni poleciał  Enter Sandman  który zawsze jest okazją do pokazu pirotechnicznego i rzeczywiście pierwszy raz na Bemowie w powietrze wystrzeliły fajerwerki, które stworzyły kolorową ferie barw, zachwycając publikę. Jeszcze tylko chóralnie odśpiewany refren i koniec. Panowie na moment zeszli ze sceny, by zaprezentować nam jeszcze trzy utwory i tutaj bardzo miła niespodzianka, ponieważ nasz kraj jako jedyny podczas tej odsłony trasy, na bis usłyszał rewelacyjne Creeping Death. Szczególnie bawili mnie niektórzy uczestnicy koncertu, którzy w połowie utworu zamiast krzyczeć z Jamesem die, die by my hand, krzyczeli uparcie… hej, hej. No ale cóż, taki urok polskich koncertów. Przedostatnim utworem który usłyszeliśmy był  One, którego odbiór zepsuł mi nieudany w mojej opinii laserowy pokaz, który nieszczególnie pasował do utworu opisującego dramat żołnierza. Rozumiem intencję i chęci, ale to nie festiwal muzyki techno, a heavy metalowe święto. Sam utwór zabrzmiał genialnie jak zawsze i był jednym z tych utworów, który zrobił na mnie największe wrażenie. Zapierał dech w piersiach moment, gdy Hetfield w najważniejszym momencie utworu krzyczy, niemal płacząc no, God please no…,  sprawiając, że pokłady empatii dla głównego bohatera tego utworu rosły błyskawicznie. Na koniec usłyszeliśmy jak zawsze Seek & Destroy, które mi zdążyło się już trochę przejeść i zatraciło trochę swoją moc. Po zakończeniu panowie kulturalnie pożegnali się z nami, a Lars klasycznie obiecał, że: Metallica will return very fucking soon.

Lars Ulrich, Metallica, Sonisphere 2012

Jak bym ocenił występ? Metallike należy się zasłużona piątka z małym minusem. Uważam, że panowie zagrali Black Album zbyt szybko i przez to sprawiali wrażenie jakby gdzieś się spieszyli. James Hetfield, nie bez kozery nazywany jest jednym z najlepszych rockowych konfenansjerów, więc szkoda że tym razem jego interakcja z publiką była mniejsza, niż choćby dwa lata temu. Utwory rzadko grane przez zespół może nie wyrywały z butów, ale pamiętajmy, że aż trzy z nich nigdy nie były grane przedtem. Warto tutaj wspomnieć o tym, że zespół by uczcić XX lecie Czarnego Albumu, zainstalował pod sceną tak zwany Snake Pit, który był używany 20 lat temu na trasie promującej wyżej wspomniany krążek. Dał on setce fanów należących do oficjalnego fan klubu zespołu, możliwość przeżycia koncertu będąc w środku tejże jamy. Pozostałym dano możliwość bliższej interakcji z muzykami, gdyż mogli oni poruszać się po tych specjalnie zaprojektowanych podestach. Dość podobną scenę stosowało AC/DC podczas trasy „Black Ice World Tour”  i w obu przypadkach na Bemowie taka konstrukcja sprawdziła się wyśmienicie.

Na sam koniec wypada jedynie napisać, że Metallica to zespół który w swojej karierze przechodził przez wiele problemów, ale zawsze wychodził z nich zwycięsko, a teraz tworzy historię dając swoim fanom rewelacyjne widowiska, które z roku na rok są coraz bardziej imponujące. Ja wyszedłem z Bemowa ukontentowany i myślę, że każdy, kto był na tym festiwalu, również pomimo wszelkich niedogodności był szczęśliwy, ponieważ święto które przeżyliśmy nie zdarza się codziennie, a entuzjazm jaki bił od muzyków wdał się w nas wszystkich. Kolejna, ponoć przełomowa odsłona koncertowej Metalliki wystartuje w Meksyku 28 lipca, ale to już materiał na inny artykuł. Źródła zdjęć: zbiory prywatne oraz strony internetowe: www.deathmagnetic.pl, www.interia.pl, www.mmwroclaw.pl